Wyprawa Islandia dzień 1 - 5
Dzień 1 – środa (03.07.2019r.)
Przejechane 34 km. Trasa: Keflavik, Hefnir, nocleg na dziko.
Przyleciałem na Islandię o dziwo z niesamowitą punktualnością. Kiedy spojrzałem na zegarek była 17:54 i właśnie przyziemiliśmy. Linie lotnicze Wizzar się sprawdziły gdyż przewidywany czas przylotu był właśnie na godz. 17:55, czyli prawie idealnie z czasem. Odebrałem bagaże – STAN TRAGICZNY. Dobrze, że spiąłem sakwy razem bo inaczej chyba bym ich nie znalazł. Na lotnisku w Keflaviku jest super miejsce przygotowane dla rowerowych turystów. Specjalne pomieszczenie, ogrzewane, z zestawem różnych narzędzi. Szkoda tylko, że pompka była zepsuta. Spędziłem w nim ponad dwie godziny i byłem przez ten czas jedynym rowerzystą, chociaż w kuble na śmieci zauważyłem pozostawione kartony na rowery, co świadczyło, że nie byłem w tym czasie jedynym „szalonym” fanem dwóch kółek na wyspie. Skręcam rower, chciałem naprawić pourywane w transporcie kable od światła i ładowarki. Nie udało się, kable tak się urwały, że były za krótkie i nie sięgały do dynama w piaście. Postanowiłem kupić kawałek kabelka i naprawić w Reykjaviku (ostatecznie nie zrobiłem tego do końca wyprawy – dopisek). Do tego rozwaliłem sobie paluch (zdarłem całą skórę, do mięsa, na czubku palca – jątrzyło się przez ponad tydzień, a zagoiło dopiero jak już miałem wracać do domu - dopisek). Z lotniska ruszyłem około 20:30 tankując w WC wodę na drogę. Woda tutaj nadaje się do picia z każdego kranu – tak przeczytałem przed wyjazdem (to była prawda). Jechałem ścieżką rowerową wzdłuż drogi 47 w stronę Reykjaviku, ale po kilku km skręciłem na drogę 44 w kierunku Hefnir. Musiałem się nauczyć jeździć na obciążonym z przodu rowerze, to nie to samo co rower obciążony tylko na tylnym bagażniku, jakim do tej pory jeździłem. Kierownica latała mi jakbym miał rowerowego Parkinsona. Ciężko pedałuję. Szybko liczę w myślach ilu kilogramom moje nogi muszą sprostać. Rower z częścią bagażu ważył 32 kg, bagaż rejsowy 20 kg, miałem podręczny bagaż – sakwę i torbę na kierownicę – ok. 10 kg i ja – 85 kg. Razem ważymy ok 147 kg – szok ! – moje nogi! Po kilku km było już OK z drżeniem kierownicy. Zaczął padać deszcz. Islandia mnie wita! Dwa dosyć spore podjazdy. O zgrozo – prędkość zawrotna – 6 km/h. Było po 23, czyli po 1 w nocy naszego czasu, kiedy postanowiłem szukać noclegu. Na liczniku dopiero 32 km, a ja mam już dosyć. Deszcz i wiatr prosto w „gębę” jakby Islandia chciała pokazać swoje oblicze i ostrzec intruzów przed zdobywaniem jej terenów. Nie dotarłem do zakładanego celu jakim miał był rów - zetknięcie dwóch płyt kontynentalnych północnoamerykańskiej i europejskiej. Znalazłem kilkaset metrów od drogi wgłębienie w terenie osłaniające od wiatru i tam się rozbiłem. Męczył mnie tylko czarny piach, a właściwie nie piach tylko dziwny pył, który w zatknięciu z deszczem zostawiał na wszystkim czarny brud. Nawet nie robiłem sobie do jedzenia nic ciepłego, szybko pochłonąłem konserwę z domu z polskim chlebem, popiłem wodą i poszedłem spać. Ale, jak tu zasnąć, kiedy cały czas jest jasno. Po co wziąłem latarkę? – pomyślałem, kiedy pakowałem się do śpiwora. Zmęczenie wzięło górę. Udało mi się zasnąłem dosyć szybko.
Dzień 2 – czwartek (04.07.2019r)
Przejechane 93 km. Trasa: Okolice mostu Eirikssona, Reykjanesviti, Grindavik, Krysuvik, Reykjavik, nocleg Reykjavik.
Wstałem o 7:00. W godzinach nocnych, kiedy się obudziłem, to cały czas padało. Ranek za to był dosyć przyjemny. Pochmurnie, ale przynajmniej nie pada. Pakuję się po szybkim śniadaniu, a tu nagle całkowita zmiana pogody. Deszcz, wiatr i to spory. Siedzę w namiocie i czekam. Po jakiejś godzinie przestał padać deszcz, ale wiatr nie ucichł. Składam mokry namiot, pakuję wszystko na rower i ruszam. Okazało się po kilkuset metrach, że jednak wczoraj dojechałem do celu. Po lewej od drogi zobaczyłem most Leifura Eirikssona symbolizujący połączenie dwóch płyt. 20 m konstrukcja na rowem wypełnionym tym samym czarnym pyłem, który uprzykrzał mi dzisiejszy nocleg. Zrobiłem krótki filmik, a kiedy zacząłem robić zdjęcia, to przybyła wycieczka Anglików. Ok. 30 osobowa grupa weszła na most nie pozwalając mi rozwinąć się artystycznie. Poza tym zaczął znowu padać deszcz i to dosyć mocno. Zakładam spodnie przeciwdeszczowe, kaptur pod kask i jadę. Po kilku km skręciłem z drogi 44 w prawo w kierunku latarni morskiej Reykjanesviti, gdzie ma być pole geotermalne. Dotarłem, a deszcz cały czas leje. Gunnuhver, tak nazywa się to geotermalne pole. Podobno od imienia pochowanej tam kobiety, która po śmierci sprawiała tubylcom problemy. Dopiero miejscowy ksiądz za pomocą sztuczki złapał ją i umieścił w gejzerze (to przeczytałem na opisie). Pole geotermalne robi wrażenie. Wszędzie wydobywa się z ziemi kipiąca woda, a gdzieniegdzie coś jakby gorący szlam. Do tego śmierdzi jajkami. Długo nie zabawiłem tam, gdyż cały czas padało, a do tego przybyły dwa autokary, tym razem niemieckiej wycieczki i skutecznie opanowały wszystkie ścieżki na geotermalnym polu. Ruszyłem w kierunku Grindavik. Wjeżdżam ponownie na drogę nr 44. Pogoda daje mi popalić. Momentami ulewa i do tego wiatr. Przemokłem już do suchej nitki. W Grindavik wszedłem do sklepu Netto, żeby trochę odpocząć od deszczu i wiatru. Przy okazji zjadłem coś w stylu drugiego śniadania - ciastka i wypiłem sok. W butach, które miały być nieprzemakalne chlupała mi woda. Musiałem się przebrać, gdyż zaczynało mi być zimno. Licznik pokazywał 11 stopni C. Przestało na chwilę padać. Poszedłem do widniejącego kilkaset metrów dalej przystanku autobusowego. Miałem schronienie od wiatru i deszczu. Zmieniłem skarpety, buty i założyłem nieprzemakalne ochraniacze. Na szczęście deszcz przestał padać.
Ruszyłem dalej trasą 427, mój cel to rezerwat przyrody Reykjanesfolkrandur. Islandia jakby chciała pokazać na co ją stać. Znowu po pół godzinie jazdy deszcz i do tego pojawił się teraz silniejszy wiatr prosto twarz. Na okrasę długie podjazdy. Kilka wniesień pcham rower chociaż takie nachylenia pokonywałem w Polsce nie raz. Czułem naprawdę coraz większe zmęczenie. Nogi zaczęły dawać znać o sobie. Zaczęły pojawiać się skurcze w udach i łydkach. Brak przez ostatnie dwa tygodnie intensywnego treningu dawał o sobie znać. Myślałem, że jak zrobiłem na początku czerwca szlak wzdłuż Bałtyku, to mi wystarczy. Pomyliłem się i teraz zaczynam żałować, że nie przyłożyłem się sumiennie do trenowania. Z drogi 427 skręciłem na 42 i znalazłem się w rezerwacie przyrody. Piękne formacje skalne, roślinne. Niesamowicie ukształtowane masy zastygłej lawy. Teren przez to górzysty. Dotarłem do pola geotermalnego Krysuvik. Znowu zapach śmierdzących jajek. Ale pięknie ! Szeptałem chodząc po wyznaczonych ścieżkach. Dymiąca ziemia, spływające gorące wody. Zbocza gór w kolorze odcieni żółci – z osadzoną na nich siarką. Chodzę między bulgoczącą, dymiącą ziemią jakby na księżycu. Cóż z tego – cały urok prysł kiedy znowu zaczął lać deszcz, wiatr stał się jeszcze silniejszy. A przez chwilę było tak fajnie. Jadę z trudem dalej. Przede mną jeszcze jakieś 40 km do Reykjaviku. Po prawej mam cudowne widoki kojące trochę ból nóg i pojawiającą się coraz bardziej niemoc. Jezioro Kleifarvatu z niesamowicie pięknymi rzeźbami brzegowymi robi na mnie ogromne wrażenia. Szczególnie formacje skalne wchodzące w jezioro lub wystające z jego wód. Jestem w rezerwacie więc nie mogę tutaj się robić namiotem, a siły mnie opuszczają całkowicie. Coraz częściej odpoczywam. Postanowiłem zażyć tabletkę przeciwbólową. Nogi odmawiają mi posłuszeństwa, jest już późno, a mój cel Reykjavik zbliża się w zastraszająco wolnym tempie. Przyroda jakby mówiła „nie dam ci szans”, a ja krzyczałem „nic z tego, nie dam się” i jadę. Ibupron nawet trochę pomógł. Widzę miasto. To jeszcze nie stolica, ale oznacza, że już blisko. Przebijam się przez ulice. Kilkakrotnie pcham rower nawet pod małe podjazdy. W końcu udało się. Jestem w Reykjaviku. Na kemping docieram po ósmej wieczorem. Jest drogi. Za dwie noce zapłaciłem 4800 ISK. Ale za to był prysznic i do tego ciepły, duża kuchnia z wyposażeniem i w ogóle fajne pole. Kolacja – peere ziemniaczane z szynką, kąpiel i spać. Ostatnia godzina jaką widziałem na komórce to 23:35. Dzisiejszy dzień dał mi popalić jak żaden inny w moim dotychczasowy obcowaniu z rowerem.
Dzień 3 – piątek (05.07.2019r.)
Zwiedzanie Reykjaviku
Ranek przepiękny. Wstałem o 7:30. Łazienka i idę do kuchni zrobić sobie śniadanie, a przy okazji naładować prądem co się da. O 9:00 wyruszam na zwiedzanie miasta. Na recepcji można pobrać mapę miasta. Za jej pomocą szybko zaplanowałem dzisiejszą marszrutę. Pierwszy cel ogród botaniczny. Jest niedaleko. Idąc wzdłuż obiektów sportowych – olimpijskich, bo takie znaki tam widniały, docieram do parku z ogrodem. Był super. Na niewielkiej przestrzeni zgromadzono wszystkie rośliny występujące na Islandii. Byłem tam chyba z godzinę wędrując ścieżkami między urokliwą roślinnością. Obok było ZOO. Nie skorzystałem. Do najbliższego obiektu zwiedzanego miałem dwa km. Idę wzdłuż nowoczesnych budowli firm motoryzacyjnych i bankowych. Docieram do niewielkiego, białego, drewnianego domu położonego na obszernym placu wśród nowoczesnych budowli. To dom gdzie Ronald Regan i Michaił Gorbaczow podpisali porozumienie kończące zimną wojnę. Jest tam również pomnik islandzkiego bohatera. Idę wzdłuż wybrzeża pięknym bulwarem. Po prawej widok na ocean i skaliste w oddali góry Islandii. Po drodze ciekawy pomnik przypominający ostrze włóczni przecięte wzdłuż na dwie części. Okazało się, że to pomnik poświęcony amerykańskiemu ambasadorowi, który 50 lat pracował na Islandii. Dalej mijam słynny pomnik Wikingów. To przypominająca szkielet łodzi konstrukcja lśniąca wypolerowanym metalem w słońcu. Jest to pamiątka pierwszych osadników, właśnie Wikingów, przybyłych na wyspę. Jest jeszcze kopiec poświęcony temu wydarzeniu. Usytuowany jest przy główkach poru. 20 m wysokości i 8 m średnicy .
Mój cel to Harpa. Słynna opera, sala koncertowa. Już z daleka robi wrażenie. Zbudowana w 2011 roku. Początkowo nie tolerowana przez tubylców, ale kiedy w 2015 roku zdobyła międzynarodowe nagrody za oryginalność, została zaakceptowana. Dziś jest obiektem szczególnie odwiedzanym przez turystów ze względu na kształt. Przypomina plaster miodu ze względu na ukształtowane okna. Jej wnętrze robi na mnie ogromne wrażenie. Spędziłem tam kolejną godzinę. Za Harpą jest okręt wojenny do zwiedzania, ale tam nie poszedłem.
Idę w stronę centrum. Chcę zobaczyć ratusz miejski. Kilkaset metrów i jestem. Rzeczywiście robi wrażenie. Nowoczesny, zbudowany na palach w topionych w jezioro. Do głównego holu wchodzi się przez pomost. Wewnątrz, w holu głównym, jest potężna, wypukła mapa wyspy, którą można oglądać z każdej strony, ale również z góry wchodząc na półpiętra. Obok nowego ratusza stoi stary, drewniany ratusz. Pozostawiony na pamiątkę. Jest tam teraz restauracja, czy kawiarnia. Idę w stronę największej atrakcji Reykjaviku kościoła luterańskiego Hallgrimskirkija. Przechodzę dzielnicami miasta z typowymi niskimi domkami obitymi blachą, malowaną na różne kolory. Widać, że to najstarsza część stolicy. Po przejściu kilku ulic wchodzi się na duży plac i otwiera szeroko oczy ze zdumienia. Luterański kościół jest potężny. Jego ponad 70 m wieża wznosi się nad głową i rozchodzi się na boki jakby to były piszczałki organów. Nie dziwię się, że to symbol stolicy, najczęściej oglądany na folderach reklamowych. Przeczytałem, że jego główny architekt i budowniczy nie doczekał widoku gotowego kościoła, który był budowany w latach 1946 – 1986. Zmarło mu się w 1960 roku. Jego nazwisko jest strasznie skomplikowane i nie pamiętam go. Na wieżę można wjechać windą, ale oczywiście jest to płatne i była duża kolejka. Za to wszedłem do środka za darmo mimo tego, że podobno to kosztuje ok. 700 ISK. Wnętrze bardzo surowe, bez ozdób, bez zbędnych obrazów. Postać Chrystusa stojąca u wejścia, jakby nas witała. Poza tym jak wszędzie ławki i ołtarz główny skromny, ale urokliwy. Za to najwspanialsze były organy. Miałem okazję wysłuchać koncertu, wspaniały. Przed kościołem stoi pomnik. To ufundowany przez Amerykanów w 1930 roku pomnik Leifa Erikssona islandzkiego bohatera narodowego, żeglarza i odkrywcy. To pamiątka 1000 lecia powstania parlamentu islandzkiego.
Idę w kierunku samego centrum, a dokładniej do głównej – turystycznej ulicy pod nazwą Langavegur. Już samo wejście na ulicę jest ciekawe. To dwa pomalowane na żółto rowery tworzące jakby furtkę wejściową. Na ulicy liczne sklepy pamiątkowe, restauracje, co jakiś czas występy artystów. Jak na typowej turystycznej ulicy każdego miasta. Wstąpiłem do Bonusa, taniego sklepu na Islandii. Kupiłem sobie napój i jabłko (szaleństwo!). Przeszedłem całą ulicę. Na jednym z jej końców jest chyba jedyne na świecie muzeum penisa. Nie byłem.
Skierowałem się na południe, a dokładniej w kierunku wzgórza Öskjuhlid, gdzie znajduje się budowla Perlan. Przechodzę przez kolejny park, tym razem park rozrywki. Ciekawostką było to, że przechodziłem alejką z kwitnącymi bzami, a przecież jest lipiec. W Polce bez to kwiat majowy, typowo wiosenny. Tutaj kwitnie z początkiem lipca.
Wąskimi dróżkami docieram na wzgórze i podziwiam ogromną budowlę. Cztery zbiorniki, zawierające o 4 mln litrów wód termalnym dla miasta połączone ze sobą centralną budowlą robią niesamowity widok. Islandczycy zwykłe zbiorniki na wodę zamienili w atrakcję turystyczną. W Perlan znajduje się muzeum natury. Można tam zobaczyć liczne zwierzęta (wypchane) zamieszkujące różne rejony wyspy, można podziwiać minerały i skały występujące na tej ziemi, można podziwiać technologię stosowaną przez tubylców służącą do wykorzystania geotermalnych źródeł. Muzeum jest interaktywne. Na dachu Perlan jest taras widokowy. To super miejsce do oglądnięcia całego miasta, jego zabudowy, położenia, otaczającego oceanu i wzgórz. Muszę dodać, że wejścia na poszczególne wystawy, jak i na taras są płatne ok. 800 ISK. Udałem głupka i wchodziłem bezpłatnie. Przed budynkiem jest przedziwny pomnik. Czterech niemych grajków. Są oni bez twarzy i bez instrumentów i tylko gesty rąk i postawa, wskazują na jakim instrumencie grają.
To były praktycznie wszystkie obiekty, które miałem w planie zobaczyć w Reykjaviku. W stronę kempingu wracałem powoli, dosyć zmęczony, od kilku godzin byłem na nogach, a odpocząłem tylko jakieś pół godziny na koncercie w kościele. Całą stolicę przeszedłem i miałem w nogach chyba kilkanaście, a może więcej km. Wracając zobaczyłem jeszcze cmentarz, na który niechcąco trafiłem, zobaczyłem przedszkole osiedlowe- bardzo ładnie urządzone, wstąpiłem do galerii handlowej, gdzie kupiłem i zjadłem kilka batoników. Galeria nie różniła się niczym od naszych – polskich. Kupiłem w Netto jedzenie na wieczór i rano i ok. 20:00 zawitałem na kemping. Byłem padnięty. Nogi mnie strasznie bolały. Zrobiłem sobie krótką drzemkę w namiocie i po 9 poszedłem do kuchni na kolację. Musiałem naładować sobie wszystkie urządzenia elektroniczne. Siedząc, popijając tutejsze piwo Thule, jedne z tańszych, ale dobre, czekałem na zakończenia ładowania power banku. Późną porą poszedłem spać. To był udany dzień.
Dzień 4 – sobota (06.07.2019r)
Przejechane 111 km. Trasa: Reykjavik, Mosfellsdalur, Bingvellir, Laurgarvatn, Blaskogabyggd, nocleg ok. 10 km przed Geyser.
Spało mi się bardzo przyjemnie. Było ciepło. Budziłem się kilka razy, ale w sumie się wyspałem. Wstałem kilka minut po 7. Był już dosyć spory ruch na polu namiotowym. Wiele osób rozmawiało głośno, pakowało się do wyjazdu, albo chodziło do łazienki robiąc przy tym zbędny hałas. Szybka toaleta, śniadanie, pakowanie i 8:30 byłem gotowy do trasy.
Reykjavik ma super trasy rowerowe. Na recepcji zaopatrzyłem się w mapkę wszystkich tras rowerowych miasta, która okazała się strzałem w 10. Dzięki niej, jadąc żółtą trasą, bez problemów wyjechałem z miasta i dojechałem do drogi nr 1 prowadzącej na północ kraju. Trasa rowerowa wiedzie naprawdę urokliwymi zakątkami miasta, poza wielkim ruchem, a jak dojedzie się do ruchliwej jedynki to jedziemy dosyć odlegle od drogi przez łąki, pełne łubinu, zagajniki z młodymi modrzewiami, świerkami, czy topolami. I tak aż do drogi nr 36.
Było ciepło. Na termometrze miałem aż 16 stopni C. Ubrałem się za ciepło, bo już po kilku km musiałem ściągać kurtkę. Tubylcy (niektórzy) jeździli w krótkich rękawkach. Dla mnie to była przesada. 16 stopni to nie upał.
Po 18 km dojechałem do ostatnich zabudowań otaczających stolicę. Podjechałem pod market Krosman. Przeraża mnie cena chleba 12-15 zł w przeliczeniu na PLN. Wiem, że muszę kupić, ale mam straszne opory. Obok Krosmana był tańszy sklep Bonus, ale czynny był dopiero o 11, a była 9:40. Nie chciałem tak długo czekać. Zrobiłem skromne zakupy i jadę dalej. Po dwóch km jest skręt w trasę nr 36. Znak drogowy wskazuje drogę na Geysir 69 km. Trochę daleko. Jadę wzdłuż drogi 36. Na początku kilka km jest ładna ścieżka rowerowa, ale kończy się i trzeba znosić licznych turystów w samochodach jadących zwiedzać historyczne i przyrodnicze atrakcje tzw. złotego koła wokół Reykjaviku.
Nadal nie mogę narzekać na pogodę. Od czasu do czasu pojawia się nawet słońce, nie wieje mocno, ale jest jeden mankament. Mam wrażenie, że jadę cały czas pod niewielką górkę. Dlatego prędkość poruszana się nie powala, to średnio 16 – 18 km/h.
W samo południe docieram do pierwszej atrakcji. Jest nim Park Narodowy Bingvellir. Jego centralną częścią jest największe jezioro na Islandii Bingvallavotn o pow. 83,7 km2 i 114 m głębokości. Przeczytałem te informacje na jednym z opisów na parkingu przy jeziorze. Widoki są super. Dojeżdżam do historycznego miejsca Islandii Almannagja. To tutaj pradawni Islandczycy zbierali się, obradowali i tworzyli pierwsze na wyspie prawa. Ich parlament nazywał się Althing, a jego początki datuje się na 930 rok. Zresztą do dnia dzisiejszego tak samo nazywa się islandzki parlament. Nazwa parku również nawiązuje do tego zdarzenia. Po islandzku Bing – to zgromadzenie, a vellir – dolina. Zwiedzam dolinę Almannagja, mijam skałę praw, liczne rzeczki, łąki, gdzie swobodnie może pomieścić się kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Teraz jest to bardzo ładnie zorganizowane dla turystów miejsce z licznymi ścieżkami, tarasami widokowymi, zejściami lub wejściami na skały, z których można podziwiać piękno doliny. Spędziłem tak prawie godzinę robiąc liczne zdjęcia i filmiki.
Jadę wzdłuż brzegów jeziora. Mijam liczne skały porośnięte szarym mchem między którymi wyrastają niewielkie krzewy. Gdzie nie gdzie miejsce postoju. Na wszystkich znaczek zakaz biwakowania kamperom i rozbijania namiotów. Objeżdżam jezioro i jestem po jego drugiej stronie. Skręcam w trasę nr 35 w kierunku Geysiru. Łańcuch w rowerze domaga się smarowania. Chrzęści jakoś dziwnie. Ostatnie deszcze dały mu popalić i chyba zmyły smar. Na kempingu się nim zajmę. Pod górkę dogania mnie jakiś „sakwiarz”. Ma dużo mniej bagażu niż ja. Macha przyjaźnie i gna dalej. Po chwili kolejny rowerzysta z sakwami zbliża się z przeciwnej strony. Witamy się przyjaznym Hallo. W miejscowości Langarvatu robię zakupy. Pora na jakiś obiad. Jest to duża bułka z szynką, którą pochłaniam błyskawicznie popijając sokiem pomarańczowym. Jest już późno – 16:30, a od rana jadłem tylko jabłko i batonika. Wstąpiłem do jakiegoś hotelu i w łazience nabrałem sobie wody do bidonów i do bukłaczka. 10 km przed Geysirem zatrzymałem się na nocleg. Kemping bardzo ubogi. Na środku tylko ubikacja i woda (zimna). Dobre i to. Jem kolację, dzisiaj peere z szynką oczywiście sproszkowane. Ledwo co zjadłem tak napęczniało po wlaniu gorącej wody.
W domu impreza. 30 urodziny córki Kasi. Rozmawiałem z nimi przez WhatsAppa. Im było wesoło, a ja dostałem lekkiego rozwolnienia. Może to przez wodę? Wziąłem laremid na wszelki wypadek. Nasmarowałem łańcuch w rowerze, rzeczywiście domagał się tego. Czekałem na właściciela kempingu aby zapłacić, ale nikt się nie zjawiał. Jakiś Niemic powiedział, że właściciel zjawi się wieczorem. Czekam leżąc już w ciepłym śpiworze i rzeczywiście około 22 przyszedł, zgarnął 1300 ISK i poszedł. Dobrze, że nie padało i mocno nie wiało. Zrobiłem dzisiaj 93 km.
Dzień 5 – niedziela (07.07.2019r.)
Przejechane 78 km. Trasa: Przed Geysir, Geysir, Gullfoss, Geysir, Fludir, Arnes, nocleg Stori Nupur.
Znowu budziłem się kilka razy, aż o 7:24 wstałem. Jest niedziela. Pogoda mi sprzyja, jakby chciała zrekompensować te wcześniejsze, deszczowe i wietrzne dni. Według prognozy którą wieczorem sprawdzałem ma być dzisiaj aż 17 stopni. Postanowiłem wyjechać jak najwcześniej, aby dotrzeć do Geysiru przed tłumami turystów. Szybkie śniadanie i ruszam dalej drogą 35. Po pół godzinie docieram na miejsce. Miałem rację nie ma jeszcze wielu turystów. Spokojnie czekam kilka minut na wybuch gejzeru. Słup gorącej wody i pary unosi się na wysokość ponad dwudziestu metrów. Robię zdjęcia i filmiki. Prawdziwy gejzer o nazwie Geysir jest już nieczynny, ale jego funkcję przejął Strokkur. Miejsce jest bardzo przyrodniczo atrakcyjne. Przeczytałem na tabliczkach informacyjnych, że Strokkur wyrzuca wodę na wysokość 30 – 35 m , a Geysir wyrzucał nawet na 80 m. Zapoznałem się również z technicznym funkcjonowaniem gejzeru, tzn. dlaczego on co kilka minut wyrzuca w górę gorącą wodę. Ciekawa lektura – szkoda, że wszystkiego nie zrozumiałem.
Spotkałem tam również grupę polskich rowerzystów. Kilku chłopców jechało na rowerach, ale już w kierunku Reykjaviku. Po godzinie na polu gejzerów ruszam dalej w stronę „Złotego Wodospadu” - Gullfoss. Mijam wąski most nad bardzo urokliwą, pełną kaskad i rozgałęzień rzeką. W oddali widnieje szczyt lodowca Langjökull. Jego śnieżna czasza lśni w blasku słońca pośród licznych wzgórz. Domyślam się, że to właśnie z niego wypływa tak wiele rzek, które co chwilę mijam.
Wodospad Gullfos okazał się przepiękny. Duże, bo wynoszące 11m i 21 m dwie kaskady rzucające w dół ogromne masy wody. Nad wodospadem unosi się ciągła mgiełka z milionów kropelek wody, które zraszają kanion zasilając tym samych bujną, soczystą zieleń rosnącą na zboczach skalnych. Ta mgiełka to również super orzeźwienie dla turystów w słoneczne, takie jak dzisiaj, dni. Obszedłem wodospad z każdej możliwej strony, zrobiłem wiele zdjęć i filmów, odwiedziłem również znajdujący się tam sklep z pamiątkami oraz bar. Zupa za 2150 ISK – zgroza! To przecież ponad 65 zł. Oblizałem się tylko i ruszam dalej.
Wracam tą samą drogą. Chcę dojechać do trasy nr 30, która wiedzie do kolejnego wodospadu. Po 30 km docieram. Niewielki wodospad o tak trudnej nazwie, że nawet ciężko to napisać. Za to ciekawy. Szeroki na kilkadziesiąt metrów. Nie tak wysoki jak Gullfoss, nie taki szeroki, ale za to ciekawie ukształtowany. Miał formę łuku. Nad wodospadem była niewielka restauracyjka. Jednak skusiłem się na zupę. Można było kupić ją za 1600 ISK. Niesamowita zupa warzywna z pieczywem i to w ilości dowolnej. Jak można było się nie skusić. Wlałem sobie 4 pełne, duże chochle do miseczki, była pełniutka i z czterema bułeczkami pochłonąłem z wielkim apetytem. Niebo w gębie.
Syty, po dłuższym odpoczynku ruszyłem dalej. Miałem jeszcze okazję poobcować z islandzkimi końmi. Stały tuż koło drogi, łagodne, głodne obcowania z człowiekiem. Kilka fotek, pieszczot wykonanych na pysku konia i jego karku i jadę dalej. Docieram po dwóch godzinach do miejscowości Fludir. Był czynny mały sklep mimo tego, że dzisiaj niedziela. Serek skyr – waniliowy, banan i cola, to mój podwieczorek za 1000 ISK. Przed sklepem spotkałem rowerzystę, którego już raz mijałem koło Gullfoss. Wtedy był sam, a teraz jechał razem z ciemnoskórym rowerzystą. Pozdrowiliśmy się, oni pojechali dalej, a ja zjadłem to co kupiłem. Z Fludir nadal trasą 30 jadę na południe. Zaczął padać deszcz – tego nie było dzisiaj w planie. Założyłem tylko kurtkę przeciwdeszczową. Jadę, a wiatr coraz silniejszy i jak na złość prosto w twarz. Prędkość spada. Jak osiągam 15km/h to jestem zadowolony. Deszcz ustał, ale wiatr się wzmógł. Skręcam w drogę nr 32. Jadę teraz na wschód. Jest coraz gorzej. Silny wiatr i ponad 70 km, które już zrobiłem zacząłem odczuwać w nogach. Co chwile staję żeby odpocząć, dać wytchnienie nogom i złapać oddech. Wiatr staje się niemożliwy. Prędkość spada do 12-13 km/h w najlepszych momentach. Nawet jadąc z górki muszę pedałować, a i tak nie mogę osiągnąć nawet 20 km/h. Na prostej drodze mam wrażenie, że jadę pod górkę i to z kilkoma stopniami nachylenia. Modlę się w duchu, że przestało wiać. Mijam zaznaczony na mapie punkt noclegowy, który zaplanowałem jeszcze w domu. Jest dopiero 18, trochę za wcześnie na nocleg. Mimo tego, że mam już dosyć, to jadę dalej. Jeszcze trochę, jeszcze trochę – powtarzam sobie kręcąc z coraz większym trudem pedałami. Jadę wzdłuż urokliwej rzeki Bjorsa. Po lewej stronie mijam niesamowity, imponujący masyw górski Bjorsvdalan. Przynajmniej widoki rekompensują zmęczenie. Pogoda robi swoje. Kiedy zobaczyłem znak kolejnego kempingu zrezygnowałem z walki z wiatrem. Skręca w boczną dróżkę i docieram do kempingu położonego wśród licznych krzaków. Trochę osłony od wiatru. Kilka osób już tu jest. Mało widoczni, rozbici na wolnych poletkach między krzakami. Też szukam podobnego miejsca. Oby jak najmniej wiało. Na kempingu jest tylko toaleta oraz dwie umywalki na wolnym powietrzu. Dobrze, że jest woda oznaczona jako zdatna do picia. Na toalecie wisi skrzynka – skarbonka, do której wrzuca się pieniądze za nocleg. Postanowiłem zrobić to rano.
Kolacja – spaghetti bolognese i kawa. Potem telefon do żony. Spojrzałem na mapę, aby zweryfikować jutrzejszą trasę. Zasypiam zmęczony walką z wiatrem.