Ułatwienia dostępu

Skip to main content

Wzdłuż Wisły - Wiślanna Trasa Rowerowa

Wzdłuż Wisły z moim bohaterem

Pomysł dłuższej wyprawy rowerowej już dawno krążył mi po głowie. Dookoła Polski, nad morze, wzdłuż Dunaju, albo innej. Moje zimowe marzenia 2014/2015 roku. Siodełko, wiatr, słońce i cudowny Polski krajobraz – temu się trudno oprzeć jeżeli się raz spróbuje. Padło na szlak wzdłuż Wisły i to od jej początku do jej końca. Ponad tysiąc kilometrów, same najważniejsze miasta w Polsce, wiele wspaniałych zabytków i mnóstwo obcowania z naturą. To stało się moim celem pewnego lutowego wieczoru 2015r. Miałem jeden problem – jak przekonać do tego moją żonę. Kiedy mówiłem do niej „pojedziemy na rowerową wycieczkę”, to zawsze miała mnóstwo wymówek, aby mi nie towarzyszyć. Samotnie? To kilkutygodniowa wyprawa, a nigdy nie spędzaliśmy osobno wakacji. Kto jest w związku na pewno mnie rozumie. Ale stał się cud, nieoczekiwanie żona postanowiła przeżyć ze mną rowerową przygodę i nawet długo nie musiałem jej przekonywać. Przed naszą wyprawą ja trenując zrobiłem ok. 2000 kilometrów na rowerze, a ona 200 km. Kiedy dojechaliśmy do Warszawy nazwała siebie bohaterem i tak zostało do końca. Dla mnie jest naprawdę bohaterem. Ktoś, kto nie trenuje, kto jest „niedzielnym” rowerzystą i pokonuje w ciągu siedemnastu dni 1360 km (mieliśmy dwa dni przerwy w związku z rodzinną tragedią) zasługuje na uznanie. Niech przykład mojego bohatera – mojej żony, będzie dla innych, którzy nie wierzą w siebie, że można, jak się chce, to można zostać bohaterem polskich szlaków rowerowych.

Zaczęliśmy w górach

Mieszkamy tylko około 150 km od źródeł Wisły. Samochodem, z rowerami na dachu i spakowanymi sakwami w bagażniku, zostaliśmy przez rodzinę dowiezieni pod Baranią Górę. Czarnym szlakiem, trochę wjeżdżając – gdyż nie jest to stromy podjazd, trochę pchając wypakowane sakwami rowery wdrapywaliśmy się do schroniska  PTTK, gdzie mieliśmy nocleg. Pierwsza przygoda. Przed nami znak - zakaz wjazdu rowerom i droga skręcająca pod strome podejście. Mijały nas rowery zjeżdżające i wjeżdżające właśnie tą, dozwoloną drogą. Ruszyliśmy za nimi. To był błąd. Oddalaliśmy się od naszego celu, tak się po godzinie okazało. Tutaj kłania się brak stosownej mapy turystycznej – kolejny błąd. Zdaliśmy się na turystów – znowu błąd. Zostaliśmy skierowani przez innych turystów na szlak czerwony, który prowadził wąskimi ściekami, często piaszczystymi, nienadającymi się do jazdy do naszego celu. W końcu po półtoragodzinnej wspinaczce udało nam się wrócić na właściwy szlak. Żona miała dosyć. Ból rąk i nóg po pchaniu roweru górskimi ścieżkami dał mi też we znaki. Ale dotarliśmy. Zostawiliśmy w schronisku bagaże i na piechotę weszliśmy na szczyt Baraniej Góry, z której wypływa Czarna i Biała Wisełka – początek największej polskiej rzeki.

Ruszamy

Wczesnym ranem ruszyliśmy. Wyzerowany licznik zaczął nabijać właściwe kilometry. Po ciężkim podejściu zjazd do Wisły był cudowny. Szybko, podziwiając górskie widoki pokonaliśmy kilkanaście kilometrów i po godzinie zrobiliśmy sobie pierwszy przystanek w centrum Wisły. Chcieliśmy odwiedzić muzeum Beskidzkie, ale znowu pech – był poniedziałek i muzeum nieczynne. Ruszyliśmy szlakiem rowerowym Wiślanej trasy w kierunku Ustronia i Skoczowa. Włodarze tych miast się postarali – szlak jest dobrze utrzymany. W Skoczowie polecamy jadłodajnię na rynku. Za 9,90 można zjeść dobry, dwudaniowy obiad (schabowy, ziemniaki, surówka, pomidorowa i kompot z truskawek). Wiślany szlak rowerowy biegnie południową stroną zbiornika goczałkowickiego, a my pojechaliśmy jego północnym brzegiem przez Wisłę Małą i Wielką. Naszym celem była Pszczyna. Po drodze warto zobaczyć drewniane budowle sakralne, np.: w Wiśle Małej.

Nazajutrz zwiedziliśmy zamek w Pszczynie – polecamy. I dalej przez Goczałkowice Zdrój do Oświęcimia. Była pora obiadowa, kiedy zawitaliśmy pod bramę muzeum Auschwitz. Załamaliśmy się, tysiące czekających na wejście turystów. Kolejka dla indywidualnych turystów sięgała pięćdziesięciu metrów. Z wielkim żalem zrezygnowaliśmy ze zwiedzania. Na rynku jedliśmy super pierogi. Lunął pierwszy deszcz. Dobrze, że krótkotrwały. Przy kawie i smacznych lodach przeczekaliśmy nawałnicę. Późnym popołudniem dotarliśmy do Zatoru. Chcieliśmy zwiedzić tamtejszy zamek, niestety kupiony przez prywaciarza zamknięty na cztery spusty. Szkoda – z zewnątrz wyglądał dosyć ciekawie. Niespodzianka, nie mogliśmy znaleźć noclegu. Wszystkie kempingi, hotele obłożone. W końcu znaleźliśmy wolne miejsce, ale cena (260zł/noc) nas przeraziła. Przeczytaliśmy wielki bilbord, że kilka kilometrów od Zatoru jest hotel „Karpik”. Telefonicznie zarezerwowaliśmy pokój za 90 zł. Strzał w dziesiątkę – super miejsce, bardzo polecamy szczególnie dla rodzin z dziećmi (duży i dobrze wyposażony plac zabaw).

Pierwsza awaria. W drodze do Krakowa pękła mi szprycha w tylnym kole. Od razu zrobiła mi się ósemka z koła. Tego się nie spodziewałem. Miałem wiele innych części, ale szprychy nie. Jakoś dojechałem. Po drodze chcieliśmy zwiedzić klasztor w Tyńcu. Byliśmy jednak po lewej stronie Wisły, klasztor był po prawej stronie. Na mapie widniał symbol promu, ale można o nim zapomnieć. Musieliśmy jechać do Krakowa i tutaj kolejna przygoda. Tym razem z policją. Wjechaliśmy w drogę, która wiodła do autostrady. Co prawda zeszliśmy natychmiast z rowerów i chcieliśmy z wiaduktu zobaczyć, którędy można przejechać na drugi brzeg rzeki, ale mieliśmy pecha. Jak spod ziemi zjawił się radiowóz. Nic nie pomogło, mandat 5 dych dla każdego za wejście na niedozwoloną drogę (nie jechaliśmy). Osiągnęliśmy jednak cel dowiedzieliśmy się jak przedostać się na drugi brzeg. Klasztor Bernardynów robi wrażenie – polecamy. W Krakowie są ciekawe hostele, warto korzystać, niedrogo i dobrze wyposażone. Udało mi się naprawić rower w serwisie pod samym Wawelem. Cały wieczór spędziliśmy w centrum Krakowa – lody w Jamie Michalika, spacer plantami i oczywiście zwiedzanie Wawelu. Późnym wieczorem zmęczeni wróciliśmy do hostelu.

W Krakowie byłem kilka razy, ale po raz pierwszy w Nowej Hucie w klasztorze oo. Cystersów. Spotkaliśmy tam ciekawego pana, który pilnował toalet. Opowiedział nam ciekawą historię klasztoru, pokazał ogrody, gdzie normalnie nie można wchodzić (są przepiękne) i pokazał obraz Chrystusa, który podobno ma cudowną moc. Jak tam będziecie – szukajcie starszego pana, siedzi przy ładnych toaletach.

Ruszamy dalej. Nasz cel to zamek w Niepołomicach. Docieramy tam w godzinach przedpołudniowych. Zamek jest do zwiedzania. Renesansowa budowla z XIV wieku. Nie gościmy tam długo. Ruszamy bocznymi drogami w stronę zespołu klasztornego w Hebdowie. W godzinach popołudniowych wjeżdżamy w zespół klasztorny. Budynki klasztorne stały się prywatnym hotelem, a kościół jest w remoncie. Po Norbertanach ani śladu. Udało się nam zwiedzić wnętrze klasztornego kościoła, a dzięki temu, że zamówiliśmy sobie w hotelu obiad, mogliśmy też zwiedzić klasztor – hotel. Pierwszy nocleg w agroturystyce. Siedlisko – polecamy. Spokojna miejscowość, bardzo zielono i cudowne powietrze. Siedzieliśmy na tarasie pokoju i popijając piwko gawędziliśmy o minionych dniach i planach na kolejne dni.

Ruszyliśmy w kierunku Baranowa Sandomierskiego. Naszym celem był zamek. Po drodze zwiedziliśmy w Szczucinie muzeum historii drogownictwa, rzadkość przyznacie chyba. Tam ucięliśmy sobie ciekawą pogawędkę z ochroniarzem. Twierdzę, że ludzie są jednak życzliwi. Ruszyliśmy w kierunku Pacanowa. Chcieliśmy zobaczyć miejscowość słynnego Koziołka Matołka. Rozczarowaliśmy się. Dużo krzyku, a miejscowość przeciętna. Nawet pizza, którą zjedliśmy na rynku była kiepskiej jakości i do tego droga. Natomiast zamek w Baranowie zrobił na nas olbrzymie wrażenie – polecamy. Wyjątkiem jest ochrona, bardzo nieprzyjemni panowie. Turyści to intruzi dla nich, a do tego jeszcze ci z rowerami, to chyba najgorszy sort.

W drodze do Sandomierza otrzymaliśmy smutną wiadomość. Mój bliski kuzyn nagle zmarł. Byliśmy zszokowani. Decyzja musiała być jedna. Robimy sobie przerwę w podróży i jedziemy na pogrzeb. Musieliśmy tylko znaleźć miejsce do przechowania rowerów i bagaży na dwa dni. Udało się. W Domu Długosza w Sandomierzu trafiliśmy na cudowną siostrę zakonną. Pomogła nam. Schowała nasze bagaże w muzealnym garażu, a my przebrani ruszyliśmy w powrotną drogę do domu, aby nazajutrz wziąć udział w pogrzebie.

O tym wydarzeniu nie będę pisał.

Po dwóch dniach ruszyliśmy z Sandomierza dalej.  Celem był Kazimierz Dolny. Jednak dojechaliśmy tylko do Solca nad Wisłą. Mała, ciekawa miejscowość. Był tam kiedyś zamek. Szukaliśmy go i dopiero mieszkaniec pokazał nam kupkę porośniętych krzakami gruzów. To był kiedyś zamek. Za niewielkie pieniądze mieliśmy domek kempingowy na nocleg – polecamy.

Kolejny dzień to same atrakcje historyczne. Zaczęło się od zamku w Janowcu. Mało atrakcyjny, ale ważny historycznie. Podczas przeprawy promem przez Wisłę mieliśmy przygodę. Stan wody był tak niski, że prom utknął na mieliźnie. Przez pół godziny pracownicy walczyli, ale się udało. Powoli prom ruszył i dotarliśmy na prawy brzeg. Kazimierz – miasto artystów i cyganów (o zgrozo) jest perełką architektury. Rynki, kościoły, kamienice zrobiły na mnie wrażenie, ale zamek, który jest w prywatnych rękach, zawiódł mnie. Duże pieniądze za nic, trochę murów i kiepskich rekwizytów. Ruszyliśmy ścieżką rowerową do Puław. Szybka i ciekawa trasa. Już po pół godzinie zwiedzaliśmy pałac w Puławach. Spotkałem tam ciekawego starszego pana, również fana wypraw rowerowych. Ucięliśmy sobie pogawędkę o szlakach rowerowych. Kolejny dzisiejszy przystanek to Gołąb – muzeum rowerów. Po kilkudziesięciu kilometrach dotarliśmy. Ciekawe miejsce. W muzeum nie tylko są niesamowite konstrukcje rowerów, ale również wystawa butelek i to różnych. Właściciel to pasjonat. Długo nie mogliśmy tam gościć. Otrzymaliśmy na pamiątkę widokówki z właścicielem muzeum i jego rowerami. Późnym popołudniem dotarliśmy do Dęblina. Kiedy wieczorem udaliśmy się na zwiedzanie miasta, zostaliśmy niemile zaskoczeni. Miasto za wyjątkiem szkoły „Orląt” i  Twierdzy, którą zajmuje teraz wojsko, nie jest godne polecenia. Brzydkie, brudne i rozwlekłe. Cieszyliśmy się, że będziemy tam tylko jedną noc.

Jedziemy w stronę Kozienic – elektrowni. Piękne lasy, czyste powietrze. Takie ma się wrażenie, gdyż wśród tej cudownej zieleni kryje się potwór. Potężna elektrownia. Kolejna awaria. Trafiliśmy na remont nawierzchni asfaltowej. Wjechałem w kawałek rozgrzanego asfaltu i tylko usłyszałem sssssssssss. Tylne koło do remontu. Nie byłoby problemu gdyby nie fakt, że koło było brudne z asfaltu i już po chwili moje ręce też. A byliśmy w lesie, żadnego dostępu do wody. Korzystając z wody w bidonach jakoś doprowadziłem swoje ręce do stanu używalności. Straciliśmy ponad pół godziny. Szybkim tempem ruszyliśmy przed siebie. Celem na dzisiaj był zamek w Czersku. Siedziba książąt mazowieckich, w części odnowiona. Warto zwiedzić.

Nazajutrz dotarliśmy do Warszawy. Po drodze zwiedziliśmy Wilanów, Łazienki Królewskie i zatrzymaliśmy się dopiero na dłużej na warszawskiej starówce. Warszawa, trzeba przyznać, jest przyjazna rowerzystom. Poruszanie się na dwóch kółkach nie stanowi tutaj problemu. Całe centrum, drogi wzdłuż Wisły są poszatkowane ścieżkami rowerowymi. O Warszawie nie będę pisał, gdyż każdy wie o naszej stolicy wystarczająco. Na problem natknęliśmy się dopiero wyjeżdżając z Warszawy, gdyż nocleg mieliśmy na obrzeżach stolicy. Nagle ścieżka rowerowa się urwała. Cała ulica, kolejne skrzyżowania były w rozbudowie. Pomogli jak zwykle życzliwi ludzie.

Z Warszawy wyjeżdżaliśmy wałem wzdłuż Wisły. Taka trasa wiedzie prawie do Nowego Dworu Mazowieckiego. Bezpieczna, z dala od ruchu samochodów. W Nowym Dworze zwiedziliśmy muzeum Twierdzy Modlin.  XIX w. budowla powstała jeszcze za czasów napoleońskich. Nasz kolejny dzień to kiepskiej jakości trasa aż do Płocka. Tutaj musieliśmy przeżywać częste spotkania z Tirowcami. O zgrozo! Za to katedra w Płocku robi wrażenie. Gorąco polecamy.

Spaliśmy ponownie w agroturystyce. Nie będę pisał gdzie, ale na pewno więcej nasza noga tam nie zawita. Jakby nie burza, która na horyzoncie była widoczna i która zaraz po naszym zameldowaniu się rozwinęła się na dobre, to pojechalibyśmy dalej. Brud, brud i brud – cóż więcej będę pisał.

Uczestniczyliśmy nazajutrz we mszy św. w katedrze we Włocławku. Była niedziela. Zabytek godny do zwiedzenia. Włocławek jest ładnym miastem, a szczególnie stara część.

Wjechaliśmy na trasę rowerową, którą chwali się województwo kujawsko-pomorskie. Brzmi zachęcająco. Liczyliśmy, że odcinek ponad dwustukilometrowy przebrniemy bezpiecznie, z dala od tirów. Do Ciechocinka, który latem jest przepięknym miastem, było jeszcze dobrze. Jednak im bliżej Torunia, tym mocniej klęliśmy. Jaki głupek wyznacza szlak drogami leśnymi, gdzie dominuje piasek? Był moment, że stanęliśmy jak wryci. Przed nami podejście kilkuset metrowe, całe rozryte i to w piasku, i na dodatek tuż przed wejściem znak Wiślanej Trasy Rowerowej. Tego było za dużo. Mieliśmy dosyć pchania zapadających się, ciężkich rowerów. Szczęście się do nas uśmiechnęło. Starsza kobieta, przypadkowy przechodzień, wskazała nam alternatywną ścieżkę przez las. Dotarliśmy do Torunia. Zmęczeni, ale chętni na jego wieczorne zwiedzanie. Toruń zapamiętam szczególnie, gdyż tam rozbiłem całkowicie telefon, w którym miałem cenne zdjęcia z naszej wyprawy. Nie odzyskałem ich.

Część obiektów w Toruniu zwiedziliśmy nazajutrz rano zanim wyruszyliśmy w stronę Świecia. Po drodze zwiedziliśmy zespół pałacowy w Ostromecku. Spotkaliśmy tam małżeństwo z naszych stron (woj. opolskie). Oni również na rowerach zwiedzali okolice. Przyjeżdżali w konkretne miejsce, a następnie przez kilka dni włóczyli się po okolicy zwiedzając naszą piękną ojczyznę. Chyba trochę ich zainspirowaliśmy do innego rodzaju wędrówki. Postanowili w przyszły roku spróbować tego co my przeżyliśmy teraz.

Zamek w Świeciu jest dosyć okazały. W ogóle Świecie to ciekawe miasteczko. Podobnie jak Chełmno, które położone jest na wzgórzu. Musieliśmy się wdrapywać do centrum, chcieliśmy zobaczyć zamek, a okazało się, że po zamku nie ma śladu. Za to zjedliśmy dobre ciastko i wypiliśmy smaczną kawę na Chełmońskim rynku.

Tutaj chciałbym zareklamować motel w Zbrochlinie. Mała miejscowość, ale młody właściciel warsztatów samochodowych wybudował wspaniały motel. Za niewielkie pieniądze pławiliśmy się w luksusach, korzystaliśmy z jacuzzi i  zjedliśmy obfite śniadanie. Jak będziecie w pobliżu polecam.

Dojechaliśmy do Grudziądza. Liczyłem na ciekawe miasto, tym bardziej, że w przewodnikach piszą o nim, że to gród – strażnica miasta od X w. Przeliczyłem się. Miasto, jak miasto. Już o wiele ciekawszym był zamek w Gniewnie. Dawna siedziba zakonu krzyżackiego i również siedziba Sobieskich. Jest tam przyzamkowy hotel, ale drogi, nie dla rowerzystów. Tego dnia dotarliśmy do Tczewa. Zrobiliśmy ponad 120 kilometrową trasę (dużo? Mało? Dla nas wystarczająco). W Tczewie – potężnym węźle kolejowym, warto zwiedzić muzeum Wisły.

Nazajutrz przywitał nas deszcz. Mieliśmy dzisiaj do przebycia ostatni odcinek trasy do Gdańska. Patrzyliśmy przez okno hostelu i zastanawialiśmy się czy ruszać w drogę, czy poczekać dzień. Koło godziny dziesiątej jednak się zdecydowaliśmy. Deszcz ustał, ale gęste chmury nadal wisiały nad miastem. Ruszyliśmy i  już po kilkunastu kilometrach zatrzymała nas ulewa. Nie pomogły płaszcze przeciwdeszczowe i tak byliśmy cali mokrzy. Kiedy po kilku godzinach wypogodziło się na przystanku autobusowym przebieraliśmy się w suche ciuchy. Najgorzej było z butami. Żona jechała w sandałach. Dotarliśmy nad morze. Tutaj znowu wiatr w oczy i to dosłownie. Jadąc wzdłuż martwej Wisły tak mocno wiało nam w twarz, że momentami jechaliśmy po płaskiej drodze dziesięć na godzinę pokonując z trudem silne podmuchy. Ale udało się. Dotarliśmy do Sobieszewa, tam przez most wjechaliśmy w okolice gdańskich zakładów rafineryjnych. Po kilku godzinach udało na się dotrzeć do Twierdzy Wisłoujście. To był nas końcowy punkt trasy. Spojrzałem na licznik – 1362 km. Tyle mieliśmy w nogach. Wiślana trasa rowerowa zaliczona. Już na luzie dostaliśmy się nad morze, zjedliśmy rybkę i pojechaliśmy do centrum. Wieczorem mieliśmy pociąg do domu.


Ja i mój bohater – żona, zaliczyliśmy wspaniałą przygodę życia. Polecamy wszystkim. I chociaż nie raz będziecie klęli na jakoś dróg rowerowych, na drogi prowadzące po ruchliwych, wojewódzkich trasach, gdzie tiry o mało cię nie zdmuchną z drogi, to po przejechaniu ponad tysiąca kilometrów odczuwa się tylko radość.

Siedzę wieczorem i opisuję naszą wyprawę, a w głowie rodzi się kolejne postanowienie. Rower wciąga, przygoda kusi i myślę, że w kolejne wakacje nie będę musiał martwić się, jak mam żonę przekonać do następnej wędrówki po naszym cudownym kraju.