Ułatwienia dostępu

Skip to main content
3343 km
bike

Samotnie dookoła Polski

Lato 2017

Witam
Spęłniłem swoje marzenie

Rok 2017 był dla mnie rokiem szczególnym. Spełniło się jedno z moich ukrytych marzeń.
Już w dzieciństwie bardzo chciałem przejechać dookoła Polski. Wtedy nie było dla mnie ważne na czym,
miałem tylko takie marzenie. I stało się. Zrobiłem to na rowerze. Za mną ponad 3300 km
Wspaniała przygoda.

Mapa trasy

Większe miasta

Świnoujście                             Ustrzyki Górna

Kołobrzeg                                Cisna

Hel                                          Krynica Zdrój

Gdańsk                                   Zakopane

Krynica Morska                        Wisła

Elbląg                                     Prudnik

Frombork                               Duszniki

Węgorzewo                            Szklarska Poręba

Gołdap                                   Zgorzelec

Suwałki                                   Kętrzyn nad Odrą

Białowieża                               Szczecin

Terespol

Przemyśl

Moja krótka relacja

Długo się zastanawiałem jak opisać moją wyprawę rowerową dookoła Polski. Opisując dzień po dniu, sądzę że po drugim, czy trzecim wpisie znudziłbym każdego czytelnika. Opisując ogólnie piękno naszej Ojczyzny musiałbym się posługiwać utartymi chociaż ciągle aktualnymi sloganami – piękna, cudowna, jedyna taka, itp., które przeczyta się w każdej z relacji zamieszczonej w internecie przez osoby, które dokonały podobnego czynu jak ja, a nie jest ich tak mało, jakby się zdawało. Postanowiłem więc napisać coś w rodzaju poradnika połączonego z relacją. Spróbuję, dzieląc nasz kraj na cztery części, napisać co aktualne może zastać w danym rejonie rowerzysta – turysta, co warto zobaczyć, oprócz tego co wszyscy oglądają, a przede wszystkim jaki jest stan dróg dla rowerzystów. To zaczynamy!

Trasa północna.

Mieszkam na południu, ale zbieg okoliczności sprawił, że zacząłem swoją przygodę od Świnoujścia. Chyba każdy by skorzystał z darmowego transportu nad morze – prawda?

W swoją podróż ruszyłem w lipcu, więc miesiącu jak najbardziej turystycznym. Dało się to odczuć. Tłok na szlakach, tłok na plażach, tłok w miejscowościach nadmorskich, w barach, restauracjach, miejscach godnych zwiedzenia. Dobrze, że tak było tylko przez ok. 600 km.

Muszę jednak przyznać, że włodarze gminni czy powiatowi Pomorza znacząco poprawili infrastrukturę dla rowerzystów. Wzdłuż wybrzeża biegnie część europejskiego szlaku rowerowego Euro Velo R10.  Jest on dosyć dobrze oznaczony. Nie mając mapy północnej części naszego kraju bez problemu, poruszając się zgodnie z oznaczeniem szlaku, możemy przejechać od Świnoujścia do Krynicy Morskiej (trochę przesadziłem z tym „bez problemu”, są problemy, ale niewielkie, o nich opowiem dalej). Szlak od Świnoujścia do Kołobrzegu pokonałem błyskawicznie. Obie te miejscowości łączy nowa i dobrze utrzymana ścieżka rowerowa. Jedzie się super. Ścieżka biegnie chyba trochę dalej (o ile dobrze pamiętam do Ustronia Morskiego, albo Sarbinowa), ale w pobliżu jeziora Jamno na pewno się kończy. Dalej musimy poruszać się szlakiem biegnącym drogą lub ścieżkami leśnymi. Nie dajcie się zwieść również mapom turystycznym, gdzie zobaczycie pięknie oznaczony szlak między brzegiem morza, a jeziorem Bukowo prowadzącym do Dąbek. Ja dałem się nabrać i skończyło się kilkukilometrowym pchaniem roweru po plaży. Jeżeli byłby to pusty rower, OK. Jednak mój rower ważył chyba ponad 50 kg ( bagaż na pewno ponad 30 kg), a to już jest wyzwanie. Do Dąbek dotarłem całkowicie wyczerpany i mimo, że do wieczora było jeszcze kilka godzin, dalej już nie jechałem. Trasa do Ustki, a właściwie do Kluk biegnie głównie normalnymi, ogólnie dostępnymi drogami, chociaż są fragmenty typowych, dobrych ścieżek rowerowych (głównie w miejscowościach). Nie jest ona uciążliwa i pokonuje się ją dosyć łatwo i przyjemnie, bo ruch samochodowy jest niewielki. Ponowne problemy zaczynają się kiedy zbliżamy się w okolice Słowińskiego Parku Narodowego. Tu nagle kończy się raj. Zaczyna się za to koszmar dla rowerzysty. Główny problem to szlaki prowadzone po piachu. Czy osoby, które oznaczają szlaki nigdy nie jechały na rowerze? Nie potrafię tego zrozumieć, a z tym problemem spotkałem się nie tylko nad morzem. Ale to jeszcze nic. Po zwiedzeniu skansenu w Klukach, do których na szczęście, trzeba dojechać asfaltem, ruszyłem na południe, aby ominąć jezioro Łebsko. Było po niewielkim deszczu w minioną noc i wpadłem. Szlak biegnie wąską dróżką brzegami jeziora, przez mokradła. W pewnym momencie koła mojego ciężkiego roweru zatopiły się po piasty w czarnym, bardzo lepkim błocie, a ja po kostki wpadłem w śmierdzące bagno. Do tego komary. Tysiące. Zabijałem po trzy, cztery na raz. Pchając rower, oklepując się nieustannie, jakoś przedarłem się. Dobrze, że ten fragment R10 to tylko dwa, czy trzy km. Myślicie, że się ze złościłem? Nie. Zacząłem się śmiać w głos. Śmiałem się z własnej głupoty. Czytałem wiele o tym odcinku i dobrze wiedziałem co mnie czeka, a mimo to ruszyłem tym szlakiem. Nie pamiętam o czym myślałem w tamtej chwili. Może, że mnie ominą problemy, że jestem wyjątkowym rowerzystą? Niestety nie, jestem jednym z tysięcy, którzy próbowali tutaj swoich sił skończyli podobnie.

Dlatego przestroga! Jeżeli nie było co najmniej kilku dni super pogody, to nie wybierajcie się tym odcinkiem szlaku. Lepiej dołożyć kilku kilometrów i zachować suche, czyste buty, uniknąć wielu nieprzyjemnych bąbli po ukąszeniach wściekłych owadów.

Droga do Łeby i odcinek do Karwi biegnie drogą asfaltową i jedyne na co trzeba zwracać uwagę to na kierowców samochodowych, szczególnie tych ciężkich, którzy jakby nie czuli, że my w porównaniu z nimi to jak mrówka i słoń. Podmuch ich pędzących maszyn niejednokrotnie mocno zachwiał moim rowerem. Za to najbardziej wysunięty na północ fragment Polski jest bardzo przyjazny dla rowerzystów. Właściwie od Karwi, a od Jastrzębiej Góry na pewno, aż na Hel jedziemy bezpiecznie ścieżką rowerową. Miejscami nie jest ona pierwszej nowości, ale i tak było super. Jeżeli ktoś myśli, że nad morzem jest tylko płaski teren, to się myli. Wystarczy pojechać w okolice Gdyni. Są tam ładne serpentynki, ale za to jedziemy bardzo urokliwymi zielonymi terenami północnej części Trójmiasta. Przejazd przez pozostałą część aglomeracji do Gdańska, to sama przyjemność. Jedziemy wzdłuż promenady do latarni morskiej Nowego Portu. I nagle kolejny problem. Dojechałem do promu przez Martwą Wisłę, aby dostać się w okolice Twierdzy Wisłoujście, najkrótszej drogi do Górek Zachodnich, a tu szlaban. I to dosłownie. Prom już nie kursuje, chociaż rok wcześniej płynąłem nim kończąc wyprawę wzdłuż Wisły. Gdańsk dorobił się tunelu pod Wisłą. Super, ale dla samochodów, gdyż budowniczy nie pomyśleli o przeprawie dla rowerzystów. Miejscowi podobno wiedzieli, że kursują specjalne autobusy przewożące rowery, ale ja miałem pecha, rozmawiałem z kobietą, która wskazała mi tylko jedną drogę, 10 km pedałowania na południe, do centrum Gdańska, a tam już nie będzie problemu. I pojechałem. Tutaj dla mnie nauczka, a dla was rada. Trzeba pytać nie jednej osoby o drogę, a najlepiej pytać osobę wyglądającą na uprawiającą sport. Cóż, przy okazji po raz nasty miałem okazję zobaczyć Neptuna na Starym Mieście. Do Krynicy Morskiej dojechałem bez najmniejszych problemów. Tam ze szczytu latarni morskiej po raz ostatni w mojej wyprawie spojrzałem na morze.

Podsumujmy ten fragment trasy. Jazda rowerem wzdłuż wybrzeża jest stosunkowo łatwa, atrakcyjna, w większości bezpieczna, a zachowując zdrowy rozsądek może być bezproblemowa. Chodzi mi o omijanie miejsc, o których wiadomo, że mogą być kłopotliwe. Do plusów należy na pewno samo bytowanie z morzem i pięknem fauny i flory, jaką spotykamy po drodze, ale również warto zatrzymać się w innych miejscach, które są na pewno godne zwiedzenia. Jedziemy przecież przez dwa parki narodowe, jeden z ruchomymi wydmami, jedziemy przez takie miejscowości jak Trzęsacz, gdzie są unikatowe fragmenty kościoła zabranego w większości  przez morze, jedziemy przez Darłowo z pięknym zamkiem, Kołobrzeg z licznymi zabytkami i muzeami, a przede wszystkim przez naszą perełkę północy – Gdańsk, który chyba nie trzeba reklamować. Ja dodatkowo zwiedziłem prawie wszystkie latarnie morskie. Każda jest inna i są rewelacyjne. Przy okazji jest to cudowny moment, aby z ich wysokości podziwiać piękno naszego wybrzeża. Wierzcie mi warto się wdrapać na ich szczyt, nawet po męczącej długiej trasie. A jakie są minusy? Tłok w miejscowościach nadmorskich, drożyzna, piach, który jest wszechobecny, nawet na ścieżkach rowerowych. Tych kilka minusów chyba nie powinny być przeszkodą – prawda? Zachęcam, kto jeszcze nie odbył tej podróży, na rower i do zobaczenia na nadmorskim szlaku.

Opuszczam Krynicę Morską i jadę na południe. Po drodze wstępuję do Sztutowa – obozu koncentracyjnego. Nie wiem czy zrobiłem błąd, ale aż do Malborka cały czas miałem przed oczyma obozowe baraki, okropne zdjęcia z martyrologii wielu narodów. Długi czas czułem przygnębienie tym co zobaczyłem i przeczytałem w Sztutowie. Dopiero zamek malborski zmienił mój humor. W Malborku zatrzymałem się na noc więc miałem dużo czasu na zwiedzanie nie tylko zamku, ale również miasta. Polecam gorąco. Bardzo mi się również spodobała starówka Elbląga, który był kolejnym większym miastem na trasie. W tym mieście zaczyna się szlak green velo więc skorzystałem z jego dobrodziejstwa i udałem się w stronę Fromborka. Muszę tutaj wszystkich ostrzec. Wokół Elbląga są spore serpentyny. Do miasta Kopernika dotarłem naprawdę zmęczony. Do tego nie mogłem zwiedzić ani zamku, ani katedry, wszystko było zamknięte. Przyznam, że byłem mocno zawiedziony. Był to jeden z ważniejszych miejsc, które miałem w planie mojej wyprawy do zwiedzenia. Za to udało mi się zwiedzić zamek w Lidzbarku Warmińskim, gdzie dotarłem późnym wieczorem i nocowałem (zamek zwiedzałem następnego dnia). Jadąc na wschód warto zatrzymać się na chwilę w Reszlu. Uzupełnimy historię Warmii zwiedzając zamek krzyżacki. Jeżeli ktoś zwiedza również sanktuaria religijne, to nie powinien ominąć Św. Lipki. Kościół powala przepychem. Jednak niewątpliwą tam atrakcją jest koncert organowy grany co godzinę. Słucha się go z prawdziwą przyjemnością patrząc przy okazji na ruchome elementy organów. Jadąc na wschód nie sposób ominąć Kętrzyn. Samo miasto, poza kolejnym zamkiem krzyżackim, gdzie jest obecnie muzeum, nie jest zachwycające. Dlatego szybko udałem się w stronę niedalekiego „Wilczego Szańca” – słynnych umocnień (obecnie ruin), gdzie podobno przebywał sam Hitler. Załamałem się stanem tego obiektu. Nie ma co już tam oglądać. Nocowałem w Węgorzewie, mieście żeglarzy, położonym nad jeziorem Mamry. Urokliwa miejscowość, godna oglądnięcia. Przez Banie Mazurskie, kolejnego dnia, na obiad, dotarłem do Gołdapi. Wiedzie tamtędy wspomniany wcześniej szlak Green Velo. Na rynku miasta z ciekawą fontanną i zegarem słonecznym dowiedziałem się o regionalnej potrawie. W poleconej restauracji zamówiłem kartacze. Coś w rodzaju dużych klusek ziemniaczanych z farszem, kapustą z mięsem. Polane były tłuszczem ze skwarkami. Pychota! Polecam!!! Z pełnym brzuchem udałem się w kierunku Stańczyk, gdzie spodziewałem się zobaczyć słynne mosty.  Do celu dotarłem późnym wieczorem. Udało mi się zakwaterować w agroturystyce za niewielkie pieniądze. Stałem przed miejscem noclegowym i patrzyłem na oświetlone zachodzącym słońcem białe, monumentalne mosty. Widok, który mam do dzisiaj w pamięci. Mosty zwiedziłem nazajutrz – warto. Trasa północna kończy się na trójstyku, gdzie w jednym miejscu stykają się granice Rosji, Litwy i Polski. Do Wiesztyńca, bo taką nazwę nosi trójstyk dotarłem około południa. Zszokował mnie komunikat, że na teren Rosji jest zakaz wchodzenia, mimo tego, że siatka odgradzająca Rosję była oddalona kilkadziesiąt metrów. Razem ze mną było kilka osób odwiedzających to miejsce i wszyscy łamali ten zakaz. Każdy robił sobie zdjęcie po każdej stronie słupka granicznego. To chyba taka nasza narodowa przypadłość. Nie lubimy bezsensownych zakazów.

Równocześnie z minięciem trójstyku granic przekroczyłem granicę województwa podlaskiego, zacząłem zwiedzać wschodnią część naszej Ojczyzny.

Trasa wschodnia

 Zjechałem ze szlaku Green Velo i drogą 651 dojechałem do miejscowości o dźwięcznej nazwie Rutka – Tartak. To niewielka miejscowość o małej atrakcyjności. Chyba, że ktoś wybiera się na kajaki. Tam zaczyna się szlak po rzece Szeszupie, który biegnie na Litwę. To miasteczko ma coś wspólnego ze szlakiem bajkowym. Nie zagłębiałem się w to bardziej i po krótkim odpoczynku ruszyłem w kierunku Suwałk. Do dawnego miasta wojewódzkiego dotarłem późnym popołudniem. Już na jego początku zauważyłem znaczną ilość latających, małych muszek, podobnych do mrówek ze skrzydełkami. Było ich tysiące. Dosłownie wszędzie. Dzisiaj zaszalałem i wynająłem pokój w hotelu. Musiałem zamykać okno, gdyż muszki cisnęły się jak szarańcza. Miasto M. Konopnickiej zwiedziłem bardzo pobieżnie, gdyż zaczęło padać. Postać naszej pisarki jest wszechobecna w centrum miasta. Można spotkać jej postacie na ulicy, jej nazwiskiem są nazwane place i oczywiście nie brakuje muzeum poświęconego jej życiu.

Kolejny dzień to trasa w kierunku Wigierskiego Parku Narodowego, a szczególnie chciałem odwiedzić klasztor wigierski, gdzie był nasz wielki Polak Jan Paweł II. Rzeczywiście do dzisiaj w klasztorze są pamiątki po jego wizycie. Klasztor jest położony w przepięknym otoczeniu jeziora Wigry i Parku Narodowym. Watro go zwiedzić. Jego szczególne położenie zauważyli artyści malarze i bardzo często organizowane są tam plenery malarskie.

Wjechałem ponownie na szlak Green Velo, który biegnie po bardzo atrakcyjnych pejzażowo miejscach parku. Z wielką przyjemnością przemierzałem kolejne kilometry zbliżając się do Augustowa. Sam szlak omija miasto, ale ja nie omieszkałem do niego wstąpić. Augustów to głównie słynny kanał łączący pobliskie jeziora. To miasto otoczone dziewięcioma jeziorami i rozległą Puszczą Augustowską. Często się nazywa je wodną stolicą północno-wschodniej Polski. Malownicze widoki, czyste powietrze i woda w jeziorach, lasy sosnowo-świerkowe, nienaruszona natura, to wszystko można doznać przemierzając szlaki rowerowe w okolicach miasta.  Miałem ochotę poleżeć na miejskiej plaży, gdyż pogoda była wyśmienita, ale czas mnie gonił, chciałem dzisiaj pokonać jeszcze 50 km. Ruszyłem na południowy wschód w kierunku Sokółki. Miasto to zasłynęło w Polsce z cudu. W kościele parafialnym można zobaczyć hostię z plamką krwi. Klęczą przed nią pielgrzymi, którzy przyjeżdżają z całej Polski, aby pomodlić się przed cudowną relikwią. W centrum miasta znajduje się również bardzo atrakcyjna cerkiew.  Niestety zamknięta. W Sokółce spotkała mnie również ciekawa niespodzianka kulinarna. Skosztowałem lokalnej potrawy – firsztyku. Co to jest? Potrawa podobna do lazanii, czyli ciasto (makaron) między który jest smaczny, mięsny farsz. Podają to również z ziemniakami. Skosztujcie jak tam będziecie. Można tanio go zjeść obok kościoła ze słynną hostią.

Nazajutrz ruszyłem w kierunku miejscowości zwanej Kruszyniany. Trasa biegnie zwykłymi drogami, chociaż ruch tutaj jest niewielki i jest dosyć bezpiecznie. Przeczytałem, że jest to miejsce z mniejszością narodową pochodzenia Tatarskiego. Coś innego – pomyślałem. Jednak kiedy tam dojechałem zaskoczenie było ogromne. Już na początku wsi przywitała mnie gospoda tatarska. Mówię wam, coś niesamowitego, jakbym cofnął się o kilkaset lat. Nie potrafię powtórzyć nazw potraw, które tam oferowali, ale jedno pamiętam na pewno, że szybko zamknąłem menu kiedy zobaczyłem ceny. Centrum wsi to meczet tatarski. Musicie to zobaczyć. Bez butów wchodzicie do meczetu usłanego dywanami i ponad godzinę słuchacie opowiadania Tatara, który ciepłym głosem snuje historie, opowiada o zwyczajach i tradycjach Polskich Tatarów. Mówię wam – niesamowita historia. W Kruszynianach warto zobaczyć jeszcze cmentarz Tatarski oraz przejść się między niesamowitymi drewnianymi zabudowaniami. Nie spodziewałem się, że na samym krańcu wschodniej Polski można zobaczyć taką perełkę kultury innych narodów. 

Były już późne godziny popołudniowe, kiedy postanowiłem ruszyć dalej. Moim celem był zalew Siemanówka położony jakieś 50 km od Kryszynian. Co to 50 km pomyślałem – max trzy godziny i będę. Szybko zweryfikowałem swoje plany. Tuż na  Kruszynianami droga asfaltowa zamieniła się w polną i do tego piaszczystą. Nie byłem wstanie jechać. Sapiąc pchałem ciężki rower, który grzązł w sypkim piachu. Trwało to chyba godzinę, aż wreszcie wszedłem do lasu gdzie było trochę lepiej. Mogłem jechać i tylko od czasu do czasu zaryłem w grząskim piachu, ale było już zdecydowanie lepiej. W planie miałem dzisiaj spać „na dziko”, ale zobaczyłem drogowskaz do posiadłości agroturystycznej nad jeziorem. Podjechałem. Za 20 zł miałem własny domek z ciepłą wodą, kuchnią, łóżkiem z posłaniem. Kto by nie skorzystał. Co prawda miałem kilkaset metrów do jeziora, a planowałem poleżeć nad brzegiem, ale co tam, ważniejszy był odpoczynek. I odpocząłem, cisza jaka tam panowała, aż drażniła uszy. Nic, dosłownie żadnych odgłosów cywilizacji, nawet nie było słychać odgłosów zwierząt, owadów, jakby świat zamarł na chwilę. Byłem zszokowany, kiedy zobaczyłem na zegarku godzinę 9. Pierwszy raz tak długo spałem. Z lekkim żalem opuszczałem swój domek, a nawet przez myśl przeleciała mi koncepcja jednego dnia odpoczynku. Zrezygnowałem jednak. Ruszyłem pędem dalej na południe, tym bardziej, że dzisiaj również zapowiadał się ciekawy dzień. Przede mną Białowieski Park Narodowy.

Dojazd od północy do Białowieży nie jest ciekawy. Jedziemy przez puszczę drogą z ubitego piachu. Miałem jeszcze pecha, gdyż akurat w tym dniu jeździła wyrównywarka i ścinała powstałe koleiny. Co prawda droga się rzeczywiście robiła równa, ale nadmiar piachu był przez nią rozgarniany na szerokości drogi i dla roweru była to masakra. Znowu musiałem co chwilę zeskakiwać z roweru, który grzązł w piachu. Trochę kląłem, ale dojechałem do Białowieży na sam obiad.

Białowieża trochę mnie zaskoczyła. Okazało się, że aby zwiedzić park trzeba zebrać odpowiednią grupę i z przewodnikiem rusza się na szlak. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że takich grup już zebrało się cztery i ta do której ja mogłem się zapisać wyruszyłaby dopiero za ok. dwie i pół godziny. Do tego bilety nie są takie tanie. Z wielkim żalem zrezygnowałem z przyrodniczej przygody w puszczy białowieskiej. Zjadłem za to pyszne pierogi, oglądnąłem co mogłem w Białowieży i postanowiłem ruszyć do rezerwatu Żubrów, który był oddalony ok. 5 km od miejscowości. Rezerwat żubrów ma mało wspólnego z żubrami. Owszem jest kilka sztuk w rezerwacie, ale znajduje się tam różnoraka zwierzyna w ilości znacznie większej od żubrów, która zamieszkuje puszczę, od łosia po wilki. Byłem trochę zniesmaczony. Poza tym zaczęło padać. Postanowiłem, że jeśli nie przestanie padać to zatrzymam się położonej jakieś dwadzieścia km dalej Hajnówce. Na szczęście przestało i tego dnia dotarłem do miejscowości Siemiatycze.

Kolejnym ciekawym miejscem wschodniej Polski jest Janów Podlaski. Jedziemy cały czas drogą asfaltową ze średnim ruchem drogowym. Już przy wjeździe do miasteczka rzuca się w oczy piękny pałac. Niestety nie można go zwiedzać. Przerobiony został na hotel, a w dodatku tego dnia, kiedy ja chciałem zobaczyć chociaż trochę jego wnętrze odbywała się jakaś konferencja i nie można było wchodzić na salony. Zobaczyłem tylko hol główny, dosyć ciekawy. Jednak każdy wie że Janów to przede wszystkim konie arabskie. Stadnina znajduje się 2 km za Janowem. Robi wrażenie. Olbrzymie tereny, nowe i stare stajnie i przepiękne konie. Spędziłem tam dosyć dużo czasu podziwiając różne rasy koni tam hodowanych. Jednak naprawdę największe wrażenie robią araby.

W Janowie jest jeszcze bardzo ciekawy CPN. W samym centrum stoi stacja paliwowa, a dystrybutory wyglądają jak nie z tej epoki. Warto to zobaczyć. Wjechałem ponownie na szlak Green Velo, który biegnie drogą asfaltową wzdłuż granicy. Dojechałem nim do Terespola, gdzie zatrzymałem się na noc. Byłem jakoś tego dnia bardzo zmęczony, chociaż nie przejechałem nawet 90 km. Może to już zmęczenie trasą. Przecież niedługo będę miał prawie półtora tysiąca km na liczniku. Spałem w niewielkim hoteliku niedaleko przejścia granicznego. Całą noc tiry zakłócały sen. Straszny ruch. Już o siódmej byłem na nogach, zjadłem szybkie śniadanie i uciekałem od tego zgiełku. Dobrze, że wzdłuż granicy nie było takiego ruchu. Była niedziela i w miejscowości Hanna spotkała mnie miła niespodzianka. Odbywał się tam festyn z okazji imienin miejscowości. Koła Gospodyń Wiejskich w położonych w okolicy wsi wystawiały na sprzedaż swoje wyroby kulinarne za dosłownie symboliczną złotówkę. Skorzystałem z okazji i zjadłem obiad składający się z pierogów, krokietów, barszczu do tego porcji pysznego ciasta z kawą i to wszystko za 9 zł. Oczywiście oglądnąłem kawałek występów artystycznych, zwiedziłem ciekawy, zabytkowy, drewniany kościół i szereg wystaw arcydzieła ludowego. Trochę się zapomniałem, gdyż kiedy spojrzałem na zegarek to się aż przeraziłem. Planowałem dzisiaj dojechać  do Woli Uhruskiej, a były już godziny popołudniowe. Miałem jeszcze ochotę zboczyć ze szlaku Green Velo i Zobaczyć dworek Krasickich w pobliskim Romanowie. To jakieś 20 km tam i z powrotem. Dobrze, że nie zrezygnowałem. W Romanowie ponowna niespodzianka – odpust w parafii. Z tej okazji zwiedzanie pałacyku, gdzie znajduje się muzeum Krasickiego bezpłatne. To nazywa się szczęściem. Polecam, bardzo ciekawy obiekt. Do tego w centrum wsi stragany odpustowe z lokalnymi specjałami. Zaciekawiły mnie dziwne, bardzo kolorowe cukierki w kształcie paluszków. Okazało się, że każdy kolor to inny smak. Kupiłem, gdyż sprzedawca zapewniał mnie, że takich nie znajdę w całej Polsce. To prawda, do tej pory nie spotkałem podobnych słodyczy. Smakowały wybornie.

Nie dojechałem do zamierzonego celu zatrzymałem się we Włodawie, gdyż był już wieczór. Dzisiejszy dzień był wyjątkowo obfity w atrakcje.

Nazajutrz moim pierwszym przystankiem był obóz w Sobiborze. Trochę się zawiodłem. Oprócz szeregu plansz, które informowały, że w tym miejscu coś strasznego się działo, ścieżki z kamieniami, na których wypisane były nazwiska poległych, nic więcej nie zobaczyłem. W porównaniu ze Sztutowem było to bardzo słabe miejsce pamięci. Szlak Green Velo, którym się poruszałem wzdłuż granicy biegnie zwykłą drogą. Na szczęście jest tam bardzo niewielki ruch samochodowy. Najczęściej spotkać można ukraińskie pojazdy oraz patrolującą granicę straż graniczną. Niewątpliwym urokiem tego szlaku jest rzeka Bug. Kilkukrotnie zatrzymywałem się, siadając na trawie i patrzyłem na jej dosyć wartki nurt. Miejscowi na jej odcinkach organizują spływy kajakowe. Widziałem kilka bilbordów oferujących takie usługi.

Bardzo szybko pokonywałem km. Robiłem dziennie ponad 100 km. Przejeżdżałem przez takie miejscowości jak Ameryka, Pierwsze Marzenie, Wielkie Oczy, Zosin. Ciekawe nazwy – prawda?. Moim kolejnym dłuższym przystankiem była dawna stolica województwa Przemyśl. Polecam wszystkim to miasto. Niesamowicie ciekawa starówka. Klasztor, Katedra i Cerkiew położone obok siebie. Wszystkie godne zwiedzenia. Poza tym warto zobaczyć dworzec PKP. Piękny, zabytkowy budynek.

Zaraz za Przemyślem jest miejscowość Krasiczyn z pięknym zamkiem. Szkoda, że nie mogłem go zwiedzić, jest tam hotel, restauracja. Ale i tak sam zamek z zewnątrz, jak i dziedziniec wewnątrz jest przepiękny.

No i zaczęły się góry. Jechałem w kierunki Ustrzyk Dolnych i tutaj jeszcze było spokojnie. Jednak dalsza droga w kierunku Ustrzyk Górnych to już wspinaczka. Co prawda nie są to ostre podjazdy, ale droga wiedzie cały czas pod górę, przez kilkadziesiąt km. Z ciężarem na bagażniku daje to popalić. Ale wjechałem.

Ustrzyki Górne kończą wschodnią część Polski. Posumujmy:

Wschód to naprawdę niesamowity zakątek naszego kraju. To region wielokulturowy, wieloreligijny.  W jednej miejscowości spotkacie kościół, synagogę i cerkiew. Spotkacie również meczet. To niesamowita przyroda. Wigierski Park Narodowy, Białowieski Park Narodowy, Bieszczadzki Park Narodowy. Zobaczycie pięknie odnowione pałace, kościoły i cerkwie, ale zobaczycie też ziemianki w zagrodach, żurawie w studniach, domy drewniane, kryte strzechą. I to wszystko wśród dziewiczej przyrody z licznymi jeziorami, krętymi rzekami i ciszą. Wielokrotnie przejeżdżając przez wsie nie spotkałem ani jednego człowieka, nie słyszałem szczekania psów, które zazwyczaj witały mnie, kiedy tylko zbliżałem się do jakiejś zagrody. A droga? W zdecydowanej długości biegnie po asfalcie. Obecnie jedzie głównie szlakiem green velo. Jednak wielokrotnie z niego zjeżdżałem, aby zobaczyć ciekawostki tego regionu, które miałem w planie. Najgorszy odcinek miałem w okolicach Kryszynian i Białowieży. Tam występuje szlak po drodze polnej, piaszczystej.

Ludzie, na rowery i na wschód Polski – warto.

 

Trasa południowa   

Bieszczady dały mi popalić. Z Ustrzyk na przełęcz wetlińską jedzie się cały czas pod górę z kilku, a czasami kilkunastu stopniowym nachyleniem i po serpentynach. Kiedy się tam wdrapałem, byłem całymokry. Koszulkę można było wykręcać. Zatrzymałem się na chwilę na szczycie, aby odpocząć i podziwiać połoniny. Po skromnym posiłku ruszyłem w kierunku Cisnej. Droga wiodła w dół i osiągałem prędkości ponad 50 km. Czułem, przyjemny chłód, a momentami nawet zimno w miejscach, gdzie nie wyschła mi wystarczająco  koszulka.  Wieczorem odczułem moją brawurę. Czułem jakiś dziwny ucisk na klatce piersiowej. Zaaplikowałem sobie teraflu i gorącą kąpiel w przydrożnym motelu, a potem szybko do łóżka. Pomogło, na szczęście, następnego dnia byłem w pełni sprawny. Obiecałem sobie, że nigdy więcej takiej bezmyślności. O zdrowie trzeba dbać. Spałem niedaleko Dukli. Niewielkiej miejscowości podkarpackiej słynącej przede wszystkim ze św. Jana z Dukli. Przejeżdżając przez centrum nie sposób ominąć klasztoru oo. Bernardynów. Już z daleka rzuca się w oczy niesamowity krzyż ustawiony pod sanktuarium. Kiedy podjechałem bliżej zobaczyłem pod krzyżem, którego podstawą i ramionami były ręce, a właściwie dziesiątki rąk, figury dwóch postaci. Skromnego mnicha – św. Jana oraz św. Jana Pawła II.  Oczywiście wszedłem do sanktuarium, aby zobaczyć relikwie świętego. Tam dowiedziałem się z małej ulotki, że jest jeszcze ciekawe miejsce zwane pustelnią na puszczy, gdzie przebywał św. Jan, źródełko z cudowną wodą oraz najważniejsze, że jestem w miejscu pielgrzymkowym. Kiedy tam byłem, nie było nikogo. Ogólnie, miejsce bardzo ciekawe. W Dukli jest również muzeum historyczne w XVIII w. pałacu. Nie zwiedzałem go, gdyż odstraszyły mnie trochę pojazdy z II wojny św. ustawione na zewnątrz. Taki porosyjski pomnik. Kilka dział, czołgów i wozów. Za to ciekawy jest ratusz w centrum. Miałem zamiar się dowiedzieć jego historii, ale było już dosyć późno, a ja chciałem dzisiaj dojechać co najmniej do Krynicy Zdrój.

Ruszyłem dosyć ruchliwą drogą na Nowy Żmigród, następnie Gorlice i przez miejscowość o nazwie Ropa zjechałem do miasta Kiepury – Krynicy. Na booking.com znalazłem tani nocleg w ośrodku rehabilitacyjnym i mimo tego, że mogłem dalej jechać to zostałem. Chciałem zwiedzić to słynne uzdrowisko.  Jednym z najpiękniejszych miejsc Krynicy jest jego park położony w samym centrum miasta. Poza tym szereg uzdrowisk, hoteli, taki typowy kurort. Świadczyła o tym rzesza ludzi, która wieczorem jak mrówki wyszła na miasto i nagle zrobił się tam niesamowity tłok. Liczne restauracje, sklepy, chodniki nagle niesamowicie się zatłoczyły. Na jedno danie – pierogi, które zamówiłem w niewielkiej knajpce, czekałem chyba pół godziny. W między czasie obserwowałem w restauracji niesamowitą rotację ludzi i uwijające się jak w ukropie dwie młode kelnerki. Jak tylko otrzymałem moją obiadokolację, zjadłem szybko i wróciłem do ośrodka. Nie dla mnie, samotnika, taki ruch. Krynica, chociaż urokliwa, warta zwiedzenia, a właściwie odwiedzenia, na mojej liście atrakcji południowej trasy zajmuje dalekie miejsce.

Kolejny dzień to wjazd w nasze Tatry. Przez Piwniczną Zdrój dojechałem do Krościenka nad Dunajem. Tam na ryneczku trochę odpocząłem, gdyż wiedziałem, że zaraz zaczyna się długi podjazd w kierunku Czorsztyna. Zamek w Czorsztynie trochę mnie zaskoczył. Wiele słyszałem o tym miejscu, a ruiny jakie zobaczyłem nie powalały z nóg. Jedyną atrakcją są widoki. Szczególnie na zamek w Niedzicy, który widać po drugiej stronie jeziora. Ruszyłem w jego kierunku. Ruszyłem to dużo powiedziane, gdyż zacząłem od pchania ciężkiego roweru pod stroną górę w samym Czorsztynie. Trochę zmiany obciążenia dla moich już zbolałych nóg. Serpentynami wdrapałem się na górę za Czorsztynem, a potem serpentynami zjechałem na brzeg jeziora Czorsztyńskiego. Żeby dostać się do zamku trzeba objechać znaczną część jeziora, a następnie wdrapać się ponownie kilka kilometrów w górę i to po dosyć sporym nachyleniu. Ale dotarłem. Zamek warto zwiedzić. Jest odnowiony, a wnętrze bardzo ciekawe i do tego przepiękne widoki z wież i tarasów. Musicie tam pojechać – polecam. Tego dnia dostałem się do Białki Tatrzańskiej. Miałem na dzisiaj dosyć gór. Za niewielkie pieniądze wynająłem w pensjonacie pokój i długo moczyłem się pod prysznicem. Usnąłem szybko, jak niemowlak.

Do Zakopanego ponownie trzeba się wspinać, chociaż po minięciu miejscowości Murzasichle do samego Zakopanego jest już z górki. W stolicy Tatr nie zabawiłem długo. Strasznie tłoczno. Gorzej niż w Krynicy Zdrój. Przeszedłem z rowerem przez zatłoczoną Krupówkę i skręciłem w lewo. Moim celem był kościół na Krzeptówkach, skąd jest piękny widok na Giewont podziwiany przez naszego papieża Jana Pawła II. Znowu trzeba było się wdrapywać pod górę. No cóż, to są Tatry. W kościele św. Anny trochę odpocząłem, nabrałem sił i pojechałem dalej w kierunku doliny kościeliskiej. Straszny ruch, tłok na drodze, tłok na szlakach, w sklepach, barach, odstraszał mnie i nie miałem ochoty się więcej zatrzymywać. Szybko pokonałem atrakcje okolic Zakopanego i drogą 958 wyjechałem z Chochołowa w kierunku Czarnego Dunajca.  Tam skręciłem w drogę 957 w kierunku Zubrzycy. Tego dnia znalazłem się w okolicach Żywca. Byłem już blisko domu. Miałem zamiar odpocząć z dzień przed ruszeniem w kierunku kolejnych gór, tym razem Polski południowo – zachodniej. Przez Wisłę, do której ponownie trzeba było się wdrapać stromym podjazdem przez Istebną dojechałem kolejnego dnia ok. południa. Miałem do domu ok. 140 km. Wiedziałem, że tego dnia nie dojadę, ale chciałem być jak najbliżej. Do Ustronia wiedzie szlak rowerowy wzdłuż Wisły. Jedzie się szybko, a co najważniejsze płasko. W Ustroniu zwiedziłem muzeum techniki (chyba tak się nazywa). Polecam bardzo ciekawe. Wyjeżdżając z miasta skręciłem w stronę Cieszyna. Tego dnia dojechałem do Wodzisławia. Był już wieczór. Może bym dojechał dalej, ale spędziłem trochę czasu w Wiśle, trochę w Ustroniu, gdzie oprócz zwiedzania, zjadłem bardzo tani obiad. Polecam jadłodajnię na rynku. Nazajutrz na obiedzie byłem już w domu. Tak jak postanowiłem zrobiłem sobie kilka dni odpoczynku. Szybkie pranie, uzupełnianie zapasów, a przede wszystkim odwiedziny u mamy. Chwile spędzone z rodziną bardzo mnie zmotywowały. Przejechałem już prawie trzy czwarte trasy. Przede mną jeszcze ok. 1000 km, czyli jakieś 10 dni, i okrążę Polskę. Wypoczęty, najedzony swojskim jadłem po czterech dniach ruszyłem w kierunku Sudetów.

Mój pierwszy postój był w Paczkowie. Już któryś raz w życiu byłem tam, ale zawsze odkryję coś nowego. Tym razem przypadkowo trafiłem do muzeum miasta. Warto pooglądać tamtejsze zbiory – polecam. Szlak wiódł po zwykłych drogach i do tego dosyć mocno ruchliwych. Jechałem w kierunku Złotego Stoku, gdzie chciałem skręcić w kierunku Lądka Zdroju. Tego dnia miałem bardzo kapryśną pogodę. Do Złotego Stoku grzało słońce niemiłosiernie. Zatrzymałem się na stacji paliw, zjadłem hot doga z kawą i ruszyłem przez miasto w kierunku drogi na Lądek. Nagle ulewa. Nie wiadomo skąd się wzięły chmury. Przez dobrą godzinę stałem na przystanku autobusowych w oczekiwaniu na poprawę pogody. Kiedy już lekko mżyło ruszyłem pod górę. Musiałem przez kilkanaście km wdrapać się na ponad 700 m n.p.m. I znowu słońce. Lał się ze mnie pot strumieniami. Dobrze, że na CPN-e uzupełniłem wodę. Sam Lądek Zdrój jest dosyć ładnym miasteczkiem. Szczególnie park zdrojowy. Warto tam zjeść w jednym z wielu knajpek usytuowanych wokół parku. Po odpoczynku i hamburgerze ruszyłem w kierunku Stronia Śl. To niedaleko, chociaż znowu pod górę prawie połowę trasy. Narzekałem nie wiedząc, że czekają mnie jeszcze nie jedne, spore góreczki tego dnia, i nie jedna niespodzianka pogodowa. Między Lądkiem i Stroniem w połowie trasy jest ładna ścieżka rowerowa. Kończy się jednak za miastem. Jadę w kierunku Bystrzycy Kłodzkiej. O „kurcze”, ale stromizny. Było już dosyć późno kiedy dotarłem do Bystrzycy. Musiałem odpocząć. Zaplanowałem sobie dzisiaj dojechać do Dusznik Zdroju, przez Zieleniec, a to jakieś 40 km. Ruszyłem szybkim tempem. Przynajmniej na początku. Tuż za Bystrzycą droga wiodła strono pod górę. Miałem wrażenie, że ten podjazd nigdy się nie skończy. Zieleniec to jeden z najbardziej znanych wyciągów narciarskich w Polsce, więc musi być wysoko w górach. Kiedy byłem jakieś 15 km przed Zieleńcem, w szczerym polu, złapała mnie burza. Lało niemiłosiernie, błyskało i grzmiało straszliwie. Nie miałem się gdzie schować. Nawet drzew nie było. Kiedy zrobiłem w strugach deszczu te 15 km i dotarłem do Zieleńca miałem dosyć. Czułem, że woda wdarła się mi wszędzie mimo tego, że miałem na sobie nieprzemakalną kurtkę i spodnie. Znalazłem przy drodze pensjonat i wynająłem pokój. Ciepła kąpiel była cudowna. Miałem nawet slipki mokre. Pokój zmieniłem w suszarnię.

Rano się zdziwiłem. Byłem w chmurach. Kiedy ruszyłem w kierunku Dusznik, nie widziałem żadnych widoków, żadnej panoramy gór, tylko snującą się mgłę, czy chmury. Na szczęście nie padało, chociaż było dosyć chłodno. W Dusznikach było już dobrze. Zjadłem szybkie śniadanie i zacząłem się wdrapywać w kierunku Kudowy Zdrój. Droga była koszmarna. Ruch niemiłosierny. Trasa wiodąca do przejścia granicznego dla TIR-ów. Przejechanych ok 20 km wystarczyły, aby nabawić się stresu za całą moją podróż dookoła Polski.

Za to bardzo spodobała mi się sama Kudowa. Park z uzdrowiskiem w letnie południe, przy pięknym słońcu, robi wrażenie. Jakby nie tylko tłumy, które zagradzały mi drogę, to byłoby super. Odpocząłem trochę, zjadłem dobrego loda i ruszyłem w kierunku Parku Narodowego Gór Stołowych. Moim kolejnym celem były Wambierzyce. Droga była mniej ruchliwa, jednak kręta i cały czas pod górę. Można było się zmęczyć. Momentami podjazd ma ok 10%.

Największą atrakcją Parku Narodowego jest Szczeliniec Wielki. To niesamowicie uformowane skały, tworzące wąskie szczeliny, którymi się chodzi oraz liczne tarasy widokowe skąd można podziwiać niesamowite widoki Gór Stołowych. Trzeba zjechać z trasy jakieś 4 km, aby dostać się do skałek. Oczywiście najpierw należy uiścić opłatę za wejście. To jest wkurzające. Skały w Szczelińcu Wielkim nie stworzył człowiek, tylko natura. Więc powinnyśmy być wdzięczni naturze i jej odpłacać szacunkiem, dbałością, podziwem. Człowiek wykuł trochę schodów, wytyczył szlak, postawił trochę poręczy na tarasach widokowych i szlakach, czyli zniszczył naturę, i do tego kasuje za to dosyć spore pieniążki. Mimo wszystko Park opuszczałem w dobrym humorze, pokrzepiony urokami naszych gór.

Wambierzyce to miejsce pielgrzymkowe. Dominuje tam bazylika Nawiedzenia NMP. Po wdrapaniu się po licznych schodach można oglądnąć bardzo ciekawy obiekt sakralny. Polecam. W ramach odpoczynku zjadłem obrzydliwego hamburgera (okienko barowe na ryneczku – nie polecam) i ruszyłem w dalszą drogę.

W tych rejonach nie ma szlaków rowerowych. Trzeba poruszać się drogami na szczęście o niewielkim natężeniu ruchu. Przez Ścinawkę Średnią i Górną, Nową Rudę dotarłem w okolice Głuszycy. Dzisiaj postanowiłem spać na „dziko”. Z niewielkiego wzgórza, siedząc pod namiotem z kubkiem herbaty, patrzyłem na pojawiające się w oddali światła Głuszycy. Cudowna cisza mącona co jakiś czas słabymi odgłosami przejeżdżającymi jakieś sto metrów ode mnie samochodami. To jest to czego potrzebujemy po całorocznej gonitwie w pracy. A daje to właśnie samotna wyprawa. Kto tego nie przeżył, to nigdy nie zrozumie co się czuje w takich chwilach.

Wstałem dosyć wcześnie. Chciałem dzisiaj dojechać do słynnych podziemi Miasta Osówka. Oglądałem w TV program Wołoszańskiego o ukrytych w górach sowich podziemiach wybudowanych przez Niemców w czasie II wojny św. Nie żałowałem tych trzech godzin, które musiałem stracić, aby zobaczyć niesamowite korytarze w poprzedniego wieku. Zwiedzanie trwa tylko ok. godziny, ale oczywiście przyjechałem za szybko. Do otwarcia było prawie dwie godziny. Za to byłem pierwszy po bilety. Podziemne miasto to chyba jedna z największych atrakcji mojej południowej trasy. Musicie tam pojechać. Przewodnik po podziemiach był genialny. Potrafił nie tylko zainteresować historią, ale przede wszystkich potrafił nas rozweselać opowieściami.

Na obiad dojechałem do Kamiennej Góry. Pozwoliłem sobie dzisiaj na prawdziwy luksus. Obok rynku w pizzerii zamówiłem średnią pizzę. Chyba dlatego, że cena była dosyć atrakcyjna, a ludzie których widziałem byli raczej zadowoleni z tego co jedzą. Nie zawiodłem się. Pizzę pochłonąłem ze smakiem.

Odzwyczaiłem się od jedzenia tak obfitych posiłków w czasie jazdy. Kiedy jechałem w kierunku Karpacza czułem tego skutki. Miałem wrażenie, że napakowałem do żołądka niesamowicie wielkie ilości jedzenia.  Musiałem z godzinkę odpocząć w Karpaczu, aby dojść do siebie. Miejscowość jest typowo turystyczna, nastawiona na tłumy turystów, którzy chcą wejść na Śnieżkę, gdyż tam właśnie zaczyna się szlak lub odpocząć w górskim klimacie. Nie ma tam wiele do zobaczenia. Widziałem napisy z muzeum zabawek,  klocków lego, bajek, itp. Ponad to atrakcje typowo turystyczne. Zjeżdżalnie, liczne kramy, bary, pensjonaty. Jakby nie to, że w Karpaczu trzeba cały czas się wspinać pod górę, to zjeżdżać i znowu się wspinać, to może bym odpoczął dłużej. Nie chciało mi się jednak ciągle pchać ciężkiego roweru po zatłoczonych ulicach miasta. Ruszyłem w kierunku Szklarskiej Poręby.  Kilka kilometrów przed Szklarską zaczyna się dosyć spory podjazd, można się zmęczyć. Do tego zaczęło padać. Na początku był to lekki kapuśniaczek, ale po czasie zrobił się z tego spory deszczyk. Kilka km przed miejscowością jest wejście do wodospadu Szklarki i tym samym do Karkonoskiego Parku Narodowego, a zaczyna się to parkingiem, gdzie jest kilkanaście kramów dla turystów. Nie wszystkie były zajęte, ale za to zadaszone. Można było się schować i przeczekać deszcz.

Wodospad Szklarki już oglądałem kilka lat wcześniej i nie chciało mi się ponownie go zwiedzać. Do tego widziałem go zimą, kiedy jego brzegi były oblodzone łącznie ze skałkami. Widok godny polecenia. Miałem za to czas aby odpocząć, zjeść coś słodkiego.

Przez deszcz w Szklarskiej Porębie nie zabawiłem długo. Zrobiłem tylko zakupy w spożywczym i ruszyłem w kierunku Świeradowa Zdrój. Niestety nie ujechałem daleko. Tuż za słynnym zakrętem śmierci złapała mnie okropna ulewa. Nie można było jechać. Stałem pod drzewami i czekałem na poprawę pogody. Byłem tak zamyślony, że nie zauważyłem zbliżającą się w moją stronę kobietę. Kiedy się odezwała to aż podskoczyłem ze strachu. Oczywiście był obopólny śmiech. Była to biegaczka. Pytała, w którą stronę jest „zakręt śmierci”. Podziwiałem ją. Lało niemiłosiernie, a ona jakby nic się nie działo pobiegła w kierunku, który jej wskazałem.

Nie pamiętam ile czasu spędziłem pod drzewami, ale pamiętam, że jak tylko zelżał deszcz do ruszyłem w dół w stronę Świeradowa. Jechało się bardzo szybko. Kilkanaście km cały czas z górki. Świeradów Zdrój nie zwiedzałem. Cały czas, z krótkimi przerwami, padał deszcz. Chciałem tego dnia dojechać do jeziora Złotnickiego, albo Leśniańskiego, gdzie spodziewałem się znaleźć kemping z ciepłą wodą do kąpieli. Zjechałem w drogę 361 na Mirsk. Było dosyć późno jak zawitałem na kempingu nad jeziorem Złotnickim. Kemping był chyba 3 kategorii, wiec łazienki z ciepłą wodą były.

Miałem w planie nazajutrz zwiedzić zamek Czocha, który był kilkanaście km ode mnie, ale od rana znowu co chwilę padało. Z bólem zrezygnowałem z zamku. Do Zgorzelca miałem jakieś 40 km. Nie zajęło mi to dużo czas. Droga była w miarę płaska. W godzinach przedpołudniowych dotarłem do granicy z Niemcami.

Podsumowując trasę południową. Nie ma co marzyć o ścieżkach rowerowych. Kilkoma z nich jechałem, ale były to szlaki kilku może kilkunastokilometrowe. Większość trasy jednak wiedzie po normalnych drogach. Na szczęście można wybrać te mniej uczęszczane, ale przy dzisiejszym ruchu trzeba nawet na tych bocznych drogach mieć się na baczności.

Co warto zobaczyć? To przecież góry. A tam słynne uzdrowiska -  Krynica Zdrój, Piwniczna Zdrój,   Jastrzębie Zdrój (o zgrozo!), Lądek Zdrój, Duszniki Zdrój, Kudowa Zdrój czy Świeradów Zdrój. To przecież takie słynne miejscowości jak: Cisna, Dukla, Nidzica, Białka, Zakopane, Żywiec, Wisła, Paczków, Zieleniec, Karpacz, Szklarska Poręba i wiele innych. Jest co zwiedzać.  Przejeżdżałem przez 5 parków narodowych, a w każdym można coś ciekawego zobaczyć, podziwiać wspaniałą Polską przyrodę. Jeżeli ktoś nie jedzie dookoła Polski, jak ja to robiłem, to warto pokręcić się po okolicach w/w miejscowości. Polecam nasze piękne góry. Na rower i w trasę.

 

Trasa zachodnia

Trasę zachodnią rozpocząłem w Zgorzelcu. Miałem ochotę przekroczyć granicę naszego kraju i jechać piękną ścieżką, która biegnie wzdłuż granicy, po Niemieckiej stronie, aż do samego Szczecina. Czytałem o niej dosyć dużo i kiedyś na pewno tamtędy pojadę. Teraz miałem trasę dookoła Polski, więc nie miałem wielkiego wyboru. Ruszyłem na północ poboczem drogi 351. Niestety po Polskiej stronie nie ma ścieżki rowerowej. Ruch nie był wielki i szybko poruszałem się w kierunku Gozdnicy. O zachmurzonym niebie mogłem zapomnieć. Znowu było ok. 30 stopni i do tego otwarta przestrzeń. Odetchnąłem dopiero mijając Stojanów, kiedy wjechałem w las. Ciekawym miejscem są okolice Łęknicy. Samo miasto nie jest za ciekawe, ale wystarczy udać się niedaleko miasta do Parku Mużakowskiego, a zmienia się zdanie. Park został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Zwiedziłem tylko część Polską parku, po prawej stronie Nysy Łużyckiej, ale i tak byłem zachwycony. Szczególnie w pamięci utknął mi wysoki, starodawny, jakby obronny most. Dzieło architektury. Jest tam też niższy most zwany królewskim, równie piękny. Po stronie Polskiej nie ma wiele zabytków. Warto przejść na stronę Niemiecką, tam można zwiedzić pałac założycieli parku. Bardzo miły odpoczynek po ponad 80 km jakie dzisiaj zrobiłem. Zwiedzanie trochę zajęło mi czasu i kiedy dotarłem do małej miejscowości Trzebiel było już dosyć późno. Za miejscowością, gdzie zrobiłem z Biedronce zakupy, szukałem miejsca noclegowego. Znalazłem dobre miejsce niedaleko miejscowości Brody. Wieczorem słyszałem szczekanie psów, które świadczyło tylko o bliskiej cywilizacji, poza tym upajałem się kojącą ciszą.

Nazajutrz jechałem w kierunku Kostrzyna nad Odrą. Droga wiedzie zniszczonymi bocznymi drogami. Nadal nie ma żadnej ścieżki dla rowerzystów. Przypomniałem sobie pięknie odnowione drogi wschodniej Polski. Pamiętam jak w TV mówiono o zaniedbaniach na wschodzie. Teraz powinni mówić o zaniedbaniach na zachodzie. Drogi boczne są tutaj naprawdę fatalne. Może dlatego ruch nie jest duży. Zanim dotarłem do Kostrzyna miałem dwa fragmenty bardziej ruchliwe. Fragment drogi krajowej prowadzący do Świecko oraz przed samym Kostrzynem n. Odrą, gdzie ruch był olbrzymi. Nie zwiedzałem Kostrzyna. Zjadłem w barze przy granicy hamburgera z frytkami i postanowiłem ruszyć dalej. Mapa wskazywała mi, że muszę dosyć daleko odjechać od granicy, żeby dostać się do Cedyni, celu mojej dzisiejszej trasy. Postanowiłem spróbować trochę niemieckiej ścieżki rowerowej. Wjechałem do Niemiec. Zaraz za granicą zobaczyłem drogowskaz szlaku rowerowego prowadzącego wzdłuż Odry. Nie zawiodłem się. Szlak marzenie. Wyasfaltowany, szeroki, biegnący polami, lasami. Słowem to czego potrzeba rowerzyście. Nie dziwiłem się, kiedy co chwilę mijałem serdecznie mnie pozdrawiających turystów rowerowych. Są szczęśliwi, mają gdzie jeździć.

Nie jechałem daleko po Niemieckiej stronie Odry. Przy najbliższej okazji powróciłem na prawą stronę rzeki. Chciałem zobaczyć czy jest upamiętnione przez lokalnych mieszkańców miejsce związane ze słynną, jedną z pierwszych o jakich się uczyłem, potyczek zbrojnych z Niemcami. Mówię o bitwie pod Cedynią, wygranej oczywiście przez plemiona naszych przodków. Tuż za przejściem granicznym trafiłem na MacDonalda. Pozwoliłem sobie na trochę rozpusty, a przy okazji na dłuższy odpoczynek.

Chyba wszyscy mieszkańcy strefy przygranicznej nastawieni są na handel z Niemcami. Mijałem mnóstwo sklepów, kramów, barów, a nawet CPN-ów gdzie ceny były podane w euro. Nie było w wielu miejscach polskich cen. Jakby to były tereny Niemieckie. Nawet trudno było znaleźć samochód z polskimi tablicami rejestracyjnymi. Przyznam się, że byłem trochę zniesmaczony. Po kilku kilometrach trafiłem na miejsce, gdzie prawdopodobnie odbyła się słynna bitwa pod Cedynią. Na wzgórzu widniał ogromny posąg jakby orła. Na stokach góry była jakby mozaika przedstawiająca bitwę konnicy z piechurami. Dosyć ładnie to wyglądało. Na mapie przeczytałem, że to miejsce nazwano górą Czcibora. Czcibor był bratem Mieszka I. Razem walczyli z margrabią Hodonem. Po kamiennych schodach wdrapałem się na górę pod sam pomnik. Teraz byłem pewien, że to orzeł z rozłożonymi do lotu skrzydłami. Ze wzgórza widziałem jakąś imitację grodu z pali, a może to były tylko drewniane ogrodzenia. Nie zdecydowałem się na pójście w tamtym kierunku, tym bardziej, że wydawało mi się, że nie widzę tam żadnego ruchu ludzi.

Ruszyłem dalej. Tego dnia dojechałem do Krajnika Dolnego. Do celu mojej podróży, czyli Międzyzdrojów nie było już daleko. Wieczorem rozbiłem namiot na skraju niewielkiego lasku, jakieś 200 m od drogi. Nawet nie wiem kiedy usnąłem. Nad ranem obudziło mnie walenie kropli deszczu  po namiocie. Zakląłem cicho. Miałem zamiar dzisiaj zakończyć podróż, a tu niespodzianka – deszcz. Planowałem tak ok. siódmej wyjechać, a wyjechałem dopiero po dziewiątej, kiedy namiot trochę przyschnął po porannym deszczu. Na szczęście zrobiła się bardzo ładna pogoda. Ruszyłem dużym tempem w stronę Gryfino. Nie minęła godzina, a już witałem rogatki miasta. Chciało mi się kawy. W grę wchodził stacja CPN, gdyż nie sądziłem, że tak wcześnie będzie czynna jakaś kafejka. Zdziwiłem się, kiedy zobaczyłem czynną nie jedną, a kilka. Wybrałem cukierenkę w piekarni, gdzie oprócz kawy i pysznego pączka również kupiłem pieczywo na dalszą część dnia.

Szczecin był na wyciągnięcie ręki. Według mapy to jakieś 30 km. W miarę jak się zbliżałem  do stolicy zachodniego Pomorza ruch był coraz większy. Przedostałem się na lewą stronę Odry i zaraz za wiaduktem skręciłem w prawo. Nawigacja wskazywała, że można sobie skrócić drogę. Każdy by z tego skorzystał. Jechałem drogą wzdłuż linii kolejowej. Nagle wjechałem w ogródki działkowe. Myślałem, że to jest właśnie skrót. Nawigacja dalej pokazywała mi drogę. Muszę dodać, że musiałem cały czas jechać pod górkę. Jakie było moje zdziwienie, gdy droga się nagle urwała, była wielka siatka, a za nią wielki dół. Rzeczywiście w oddali było widać dalszą część drogi, ale nie było szans przejechać. Cóż, musiałem ponad dwa km wrócić do głównej drogi. Dobrze, że z górki.  

Szczecin jest dla rowerzystów przyjazny. Za wyjątkiem samego dojazdu do miasta, gdzie jechałem modląc się, aby mnie nikt nie przejechał. Przez miasto, samo centrum, jechałem bezpiecznymi ścieżkami dla rowerzystów. Trochę gorzej było na wyjeździe, ale o tym później. Nie spodziewałem się jednak, że spędzę trochę więcej czasu niż zakładałem. Szczecin jest ładnym miastem. Musiałem zobaczyć filharmonię – biały budynek, jak że charakterystyczny dla Szczecina, wizytówka miasta w każdych wiadomościach o północno – zachodniej części Polski. Po drodze pod budynek filharmonii natknąłem się na olbrzymi zegar słoneczny, a tuż za nim starą budowlę. Napis na niej informował, że jest to brama królewska. Do zabytków jakie jeszcze zwiedziłem należał Zamek Książąt Pomorskich. Wszystkie te i inne miejsca są warte zobaczenia. Było już dosyć późno jak zdecydowałem się na dalszą drogę. Wiedziałem, że tego dnia już nie dojadę do Międzyzdrojów. Nie spodziewałem się jednak tak wielu problemów.

Ruszyłem spod Zamku Książąt ścieżką rowerową w kierunku Odry. Musiałem dostać się na jej prawy brzeg. Nawigacja pokazywała mi drogę i nie spodziewałem się problemów. Ścieżka wiedzie wzdłuż wielopasmowej drogi wylotowej z miasta, bardzo ruchliwej, zamkniętej dla rowerzystów. Bez problemu przekroczyłem Odrę Zachodnią. Każdy, kto był w Szczecinie wie, że miasto leży nad deltą Odry. Słowem, żeby wydostać się z miasta w kierunku północnym, należy przejechać przez kilka przepraw mostowych. Kilka kilometrów jechało mi się super. Nawigacja skręcała w lewo w boczną drogę, odjeżdżając od trasy szybkiego ruchu. Cieszyłem się, miałem dosyć smrodu spalin. Jak się zdziwiłem kiedy po ok. pół km zobaczyłem znak remont mostu – droga zamknięta. Szlak rowerowy biegł dalej i zastanawiałem się w jakim stanie jest most. Miałem już takie przypadki, że droga była zamknięta dla samochodów, ale dla pieszych i rowerzystów otwarta. Jechałem dalej, ale już po kolejnych kilkuset metrach okazało się, że nie ma przejazdu, most był prawie całkowicie rozebrany. Wróciłem do głównej trasy. Szukałem kontaktu z jakimś tubylcem. Chciałem się dowiedzieć, jak dostać się do prawobrzeżnej części miasta rowerem, jeżeli najbliżej mnie był tylko wiadukt trasy szybkiego ruchu niedostępnej dla rowerzystów. Po kręceniu się tam i z powrotem, szukaniu jakieś drogi zobaczyłem w oddali rowerzystę jadącego właśnie tam gdzie ja chciałem.  Jakie było moje zdziwienie kiedy zobaczyłem jak bierze rower pod pachę, wdrapuje się po schodach na wiadukt i znika mi z oczu. Ruszyłem w tamtym kierunki. Kiedy dojechałem do schodów właśnie schodził z nich mężczyzna również z rowerem pod pachą. Zostałem poinformowany, że to jedyna droga. Spojrzałem w górę na schody. Musiałem wnieść rower po schodach na wysokość ok. czwartego piętra bloku. Ściągnąłem bagaże i wniosłem je do połowy schodów, wróciłem po rower, który wniosłem na górę wiaduktu, a następnie wniosłem bagaże. Trochę się zmachałem. Przejechałem przez odnogę rzeki poruszając się wąskim chodnikiem wzdłuż trasy. Tuż za rzeką musiałem ponownie zjechać z wiaduktu. Na szczęście na tych schodach był zjazd dla wózków. Nie musiałem ponownie zdejmować bagaży. Dojechałem do drogi biegnącej wzdłuż zalewu Dąbie. Byłem na szlaku, który prowadził mnie do Goleniowa. Wiedziałem, że dzisiaj dalej nie dojadę. Znalazłem na boocking.com tani nocleg przy basenie i wieczorem zameldowałem się tam. Miałem jeszcze na tyle czasu, że ruszyłem po kąpieli na miasto, zrobiłem zakupy na kolację. Tej nocy spałem pod czystą pościelą na wygodnym tapczanie.

Nie było nic dziwnego w tym, że wstałem dopiero ok. dziewiątej. Wiedziałem, że do Międzyzdrojów jest jakieś 60 km.  3 do 4 godzin spokojnej jazdy. Zjadłem obfite śniadanie, wypiłem kawę i spakowany zszedłem na recepcję. Rower miałem schowany w piwnicy hotelu. Wniosłem go po schodach i już chciałem pakować bagaże, kiedy zauważyłem, że w tylnym kole nie ma powietrza. Było jasne – mam flaka. Ściągnąłem koło, wyjąłem dętkę. Chciałem ją zakleić, gdyż nie miałem nowej. Po sprawdzeniu pod wodą okazało się, że dziura jest tuż obok słupka – miejsce o największej trudności do zaklejenia. Dzięki uprzejmości pani w recepcji, zostawiłem bagaże, rozłożony rower i ruszyłem na miasto w poszukiwaniu sklepu z częściami rowerowymi. Był w samym centrum. Kupiłem dwie dętki.

Z Goleniowa wyjechałem dopiero w południe. Droga wiodła trasą 111 wzdłuż zalewu. Tam też nie ma szlaku rowerowego. Miałem w planie zatrzymać się w Wolinie, ale czas mnie gonił. Dotarłem do wioski Warnowo, gdzie  wjechałem na szlak przez Woliński Park Narodowy. Do Międzyzdrojów dotarłem przed 15. Od razu udałem się na stację PKP. Pociąg do Kędzierzyna miałem o osiemnastej z minutami. Dało mi to czas na dobry obiad, zakupy prezentów do domu i spacer wzdłuż morza.

Zakończyłem podróż dookoła Polski. Za nim podsumuję całą wyprawę, trochę o szlaku zachodniej Polski. Zdecydowanie najmniej atrakcyjna. Chociaż jeżeli ktoś wybiera się wzdłuż granicy i może poruszać się po niemieckiej stronie, staje się trasa bardzo atrakcyjna. Niemcy mają świetny szlak. Ja musiałem jechać po Polskiej stronie Odry, w końcu jechałem dookoła Polski.

Nie ma tam wielu szlaków rowerowych. Jedzie się w większości za to po mało ruchliwych, bocznych drogach. Niestety ich nawierzchnia wymaga gruntownego remontu. To tutaj miałem najwięcej kłopotów z pękniętymi dętkami. Co warto zobaczyć? Na pewno Łęknicę z parkiem, Cedynię, Szczecin i oczywiście Międzyzdroje. Trasa jest z reguły nie trudna – płaska. To atut. Szybko się jedzie i można zrobić dziennie ładne osiągi. Ja jechałem zawsze (oprócz ostatniego dnia) grubo ponad 100 km dziennie. I nie był to wielki wyczyn. 

Podsumowanie

 Przejechałem 3456 km.

Jechałem 32 dni

Średnio dziennie – 108 km (a myślałem, że więcej. Pamiętam licznik z ponad 150 km dziennie. No cóż średnia, to średnia)

Najlepsze warunki dla rowerzystów – zdecydowanie północ i wschód naszego kraju (dzięki Green Velo) 

Najważniejsze z mojej przygody? – PRZEJECHAŁEM!!!      SPEŁNIŁEM MARZENIE !!!   Wiele zobaczyłem.

 

Czy warto było? Na pewno. Już teraz myślę żeby powtórzyć ten wyczyn, ale w przeciwnym kierunku.