Szlakiem Vreen Velo - prawie
Bardzo wcześnie zjawiliśmy się na dworcu kolejowym w Opolu przywiezieni samochodem przez rodzinę. Przed nami podróż koleją do Tczewa. Chcemy być tam jeszcze przed wieczorem, aby spokojnie rowerem dojechać do hotelu, a jak się uda to zwiedzić miasto. Wyruszamy na część północnej i wschodnią ścianę naszego kraju szlakiem Green Velo. Naszą podróż zaplanowaliśmy od początku szlaku, to jest od Elbląga. Pierwszy cel – Tczew, związany był głównie z bezpośrednim połączeniem PKP z Opola. Taki kaprys, wygoda, nie trzeba się przesiadać z pociągu do pociągu. Poza tym chcielibyśmy zobaczyć Malbork.
I dzień
Tak jak planowaliśmy – zwiedziliśmy Tczew. Nie ma tam dużo do oglądania, miasto raczej przemysłowe, ważny węzeł komunikacyjny i tyle. Nazajutrz rano ruszyliśmy w kierunku Malborka. Trasa nieciekawa. Ruch okropny. Zawsze najbardziej boję się kierowców samochodów, szczególnie „tirowców”, którzy nie czują, że mijają „kruchego rowerzystę”, a robią to dosłownie o centymetry. Dlatego zjeżdżamy z głównej trasy i kosztem dodatkowych kilometrów jedziemy bocznym drogami. Mimo to szybko dojeżdżamy do Malborka. Nie jedziemy dzisiaj dalej, chcemy zwiedzić miasto i zobaczyć zamek krzyżacki. Zwiedzanie zamku trwa ponad trzy godziny, ale warto poświęcić czas – polecamy wszystkim. Praktycznie w ogóle nie zmęczeni załatwiamy sobie nocleg w schronisku. Fajne warunki jak na cenę. Wieczorem, kiedy wybraliśmy się na zwiedzanie miasta złapała nas potężna ulewa. Chyba z godzinę staliśmy pod dachem supermarketu i czekaliśmy na możliwość spaceru do mieście. Skończyło się na krótkim zwiedzaniu.
II Dzień
Rano jedziemy w stronę Elbląga. Po ok. dwudziestu kilometrach wjeżdżamy do miasta. W centrum trafiamy na początek szlaku Green Velo. Korzystając z punktu informacyjnego na rynku zaopatrujemy się w super atlas rowerowy i mapę ze szlakiem GV w województwie Warmińsko-Mazurskim. Miła pani poinformowała mnie, że takie atlasy i różne mapki wydało każde województwo przez które przebiega szlak. Była to prawda. Zgromadziłem pokaźny zapas map.
Tuż przed wjazdem do Elbląga zdążyła mi się pierwsza awaria roweru. Odleciał mi przedni błotnik. Pękł plastik mocujący błotnik do widełek. W sklepie rowerowym, z pomocą miłego pana, udało mi się na sztywno, śrubą i nakrętką, zamontować błotnik lepiej, moim zdaniem, niż fabrycznie. Możemy ruszyć na szlak. Jedziemy w kierunku Fromborka. Jeżeli ktoś myśli, że Elbląg i okolice to płaskie, nadmorskie tereny, to się grubo myli. Pokonujemy strome podjazdy (10%), a nawet serpentyny. Wysoczyzna Elbląska dała nam popalić. Szlak wiedzie nad sam Zalew Wiślany ( piękne widoki powetowały morderce podjazdy), przez Kadyny, Tolkmicko docieramy późnym popołudniem do Fromborka. Chwila odpoczynku. Niestety zamek krzyżacki zastaliśmy zamknięty – szkoda. Zjedliśmy późny obiad – kiepskiej jakości rybkę z odgrzewanymi chyba pięć razy frytkami. No cóż, zaciskamy zęby, zaspakajamy głód i w kiepskim humorze ruszamy dalej. Dzisiaj planujemy nocleg w Braniewie. Jest już wieczór kiedy tam docieramy.
III dzień
Już rano widać było, że będziemy mokli. Ciężkie chmury przesuwały się nad północną Warmią. Na szczęście jest ciepło i z rana jeszcze nie pada. Ruszamy w kierunku Pieniężna. Tam zjeżdżamy ze szlaku GV – chcemy szybciej dojechać i zwiedzić Lidzbark Warmiński, zobaczyć słynny zamek biskupów warmińskich zwany Wawelem Północy. Jedziemy z Ornety zielonym szlakiem rowerowym biegnącym po starym nasypie kolejowym. Super ścieżka, cudowne widoki i tylko przyroda – gorąco polecamy!
Nie żałujemy – czteroskrzydłowy zamek w Lidzbarku jest godny swojej renomy. Spokojnie możemy polecić tą XIV w budowlę każdemu, kogo interesuje historia. Szkoda tylko, że nie mogliśmy załapać się do jakiejś grupy z przewodnikiem. Nad naszymi głowami chmury coraz ciemniejsze. Wróciliśmy na GV. Szybko ruszamy w kierunku Stoczka Klasztornego. Tak jak przewidywaliśmy już po kilku kilometrach lunęło. Staliśmy w małej miejscowości Sarnowo pod daszkiem przystanku autobusowego i ubieraliśmy wszystko co mamy nieprzemakalnego. Czas nas goni, musimy dalej jechać. Klasztor w Stoczku to przede wszystkim miejsce internowania w 1953 – 54 prymasa tysiąclecia kard. S. Wyszyńskiego. Miejsce nam dosyć bliskie, gdyż 30 km od naszego miejsca zamieszkania jest również podobny klasztor – w Prudniku. Pół godziny zajęło nam zwiedzenie klasztoru i barokowej świątyni Matki Bożej Królowej Pokoju – czujemy niedosyt, ale czas nas goni. Deszcz przeszedł w ciągły, niewielki opad. To jednak gorsze od ulewy. Zjechaliśmy z szlaku GV i jedziemy w kierunku Reszel. Tam też jest ciekawy zamek. Po drodze, w Bisztynku przeżyliśmy ciekawą przygodę. Wstąpiliśmy do niewielkiej cukierni na ciastko, kawę, ale głównie po to aby odetchnąć od upierdliwego deszczu. Spotkaliśmy tam pana Andrzeja, lokalnego redaktora. Rozmowa była bardzo ciekawa. Pan Andrzej okazał się znawcą lokalnej historii, wykazał się umiejętnościami przewodnickimi, wskazując nam ciekawostki do zwiedzenia na Warmii. Zrobił nam na zakończenie zdjęcie. Okazało się po powrocie do domu, że ukazał się w Gazecie Olsztyńskiej artykuł na nasz temat. Niechcący staliśmy się popularni.
Chcieliśmy zwiedzić Reszel z zamkiem Biskupów. Jednak nie mieliśmy sił. Byliśmy zmęczeni deszczem, ciągłym wycieraniem twarzy, strzepywaniem nadmiaru gromadzącej się wody w zakamarkach naszej odzieży. W ramach odpoczynku skorzystaliśmy za to w restauracji działającej na zamku i zjedliśmy obiad mimo, że jego cena nas przeraziła.
Jedziemy do Św. Lipki. Dużo słyszeliśmy o tamtejszym klasztorze. Deszcz leje coraz bardziej. Klasztor rzeczywiście jest okazały, powala na kolana przepychem. Trafiamy na wycieczkę z Niemiec, która słucha właśnie koncertu organowego. Korzystamy z okazji. Prawdziwa uczta dla uszu i duszy. Organy w klasztorze posiadają ruchome elementy. Spotkaliśmy się już z podobnymi w Gdańsku – Oliwie. Słuchając przez kilkanaście minut koncertu, zwiedzając kolejne kilkanaście minut klasztor, nasze ubrania prawie wyschły. Szkoda, że tylko na chwilę.
Wieczorem dojeżdżamy do Kętrzyna, celu naszego dzisiejszego dnia.
IV dzień
Plan dzisiejszego dnia jest niewielki – tylko ok. 50 km do Węgorzewa. Zwiedzamy Kętrzyn - zamek, bazylikę mniejszą oraz stare miasto. Koło południa ruszamy dalej. Pierwszy przystanek na trasie to miejsce związane z II Wojną św. Jedziemy do wilczego szańca – bunkra Hitlera. Po półgodzinnym spacerze alejkami, oglądaniu umocnień powojennych ruszamy szlakiem rowerowym na północ. Kolejnym przystankiem są Mamerki, do których dojeżdżamy jadąc wzdłuż jeziora Mamry. Tam kolejne bunkry, w których podobno planowano budowę okrętów podwodnych – ciekawe po co? Wjeżdżamy na szlak green velo i dojeżdżamy do Węgorzewa. Krótka trasa, ale potrzebna dla naszych mięśni, po wczorajszych ponad stu kilometrowym dniu. Popołudniu i wieczorem wałęsamy się bez celu po mieście, taki relaksacyjny spacer.
V dzień
Dzisiaj jedziemy na kraniec województwa warmińsko – mazurskiego. Poruszamy się szlakiem GV.
Około obiadu wjeżdżamy do Gołdapi. Niewielkie miasto, ale bardzo urokliwe. Robimy sobie kilka zdjęć w centrum z bardzo ciekawą fontanną oraz zegarem słonecznym. Szukamy taniego obiadu. Spotkana kobieta poleciła nam restaurację z pysznymi kartaczami – lokalnym przysmakiem. Zaryzykowaliśmy i nie żałujemy – polecamy. Z pełnymi brzuchami ruszamy w kierunku Stańczyk, naszego dzisiejszego celu. Szlak GV jest tutaj bardzo ciekawy. Przede wszystkim wiele mostów kolejowych, już nieczynnych, ale bardzo ciekawych architektonicznie.
Jednak perełką tego typu budowli są 36 m wysokie mosty w Stańczykach zbudowane z początkiem XX w. Zwiedzamy je wieczorem lokując się przedtem w gospodarstwie agroturystycznym. Denerwujące jest to, że w Polsce za wszystko trzeba płacić. Wyobraźcie sobie, żeby wejść na most trzeba było zapłacić 7 zł. Za co? Zgroza!
Dzień VI
Wczesnym rankiem widok mostów robi wrażenie. Ich białawy kolor w rannych promieniach słonecznych pieści wzrok i inne zmysły. Od gospodarza naszego noclegu dowiedzieliśmy się, że bardzo ciekawa aleja biegnąca do Stańczyk, którą tutaj dotarliśmy, to ta sama, która wystąpiła w filmie „Nigdy w życiu”, filmie który bardzo nam się podobał, z Zakościelnym w roli głównej. Jedziemy w stronę trójstyku – zbiegu granicy Polski, Rosji i Litwy.
Pojawiła się kontuzja u mojej żony. Prawe kolano odmówiło posłuszeństwa. Trochę temu sprzyjał bardzo pagórkowaty teren wymagający dosyć dużego wysiłku. Dojeżdżamy do miejscowości Bolcie. Opuściliśmy tym samym województwo warmińsko – mazurskie. Trójstyk pod nazwą Wieszczyniec jest na pewno ciekawostką naszego kraju. Na teren Rosji nie wolno wchodzić – brzmi groźnie informacja na tablicy. Łamiemy zakaz – robimy sobie zdjęcia we wszystkich trzech krajach, okrążając słupek graniczny. Groziła nam kara pieniężna – tak napisali – ale udało się, nikogo nie było. Za nami 393 km szlaku GV według drogowskazu. Na liczniku jednak widzimy 453 km. Różnica wynikała z tego, że nie jechaliśmy cały czas szlakiem. Teraz też z niego zjeżdżamy – jedziemy w kierunku Rutka – Tartak, naszego kolejnego punktu w województwie Podlaskim. Teren powala. Pod górkę i z górki i tak cały czas. Kolano żony daje jej coraz bardziej we znaki. Naszym cele na dzisiaj są Suwałki. Chcemy tam dojechać jak najszybciej, aby skorzystać z mszy świętej – dzisiaj niedziela.
Suwałki to miasto Marii Konopnickiej. Co chwilę spotykamy jakieś symbole związane z naszą pisarką. Nawet na placu nazwanej jej nazwiskiem jemy dosyć tani, późny obiad i pyszne lody. Odpoczynek żonie dobrze zrobił. Już wieczorem mniej narzekała na kolano. Suwałki opanowały latające muchy. Było ich miliony. Wchodziły wszędzie. W hotelu musieliśmy spać przy zamkniętych oknach. Do tego wieczorem zaczęło znowu padać.
Dzień VII
Już tydzień jesteśmy w drodze. Północ naszego kraju za nami, a nawet kilkadziesiąt kilometrów zrobiliśmy już na południe. Wczesnym rankiem wyruszamy szlakiem GV w kierunki Wigierskiego Parku Narodowego. Chcemy odwiedzić klasztor wigierski. Szlak jest super zorganizowany. Szybko pokonujemy kilometry i już po godzinie chodzimy po obiektach klasztornych. Zwiedzamy kościół, sale poświęcone pobytowi Jana Pawła II w klasztorze, krypty i wieżę. Klasztor robi wrażenie. Jednak nie to nas zachwyciło najbardziej. Kiedy ruszyliśmy na szlak rowerowy GV zachwyt na pięknem krajobrazów przysłonił wrażenia ze zwiedzania klasztoru. Poruszaliśmy się wzdłuż Czarnej Hańczy – rzeki chyba najbardziej rozwiniętej kajakarsko w Polsce. Nie dziwimy się temu. Krajobraz wzdłuż szlaku jest zachwycający. Szutrową drogą szybko przemieszczamy się w kierunku Augustowa. Pierwszą oznaką bliskości naszego dzisiejszego celu jest kanał augustowski. Robimy sobie na jego tle kilka zdjęć, odpoczywając przy okazji. Lasami, jadąc wzdłuż kilku połączonych ze sobą jezior, dojeżdżamy do pięknego Augustowa. Kończy się kolejny dzień naszej rowerowej wędrówki.
Dzień VIII
Po wczorajszym pochmurnym dniu wtorkowy ranek przywitał nas pięknym słońcem. Dzisiaj mamy przed sobą odcinek prawie stu kilometrowy do Sokółki. Pragniemy zobaczyć to o czym jest głośno w polskich mediach – cud eucharystyczny, krew i tkankę ludzką na hostii. Zjeżdżamy kolejny raz ze szlaku Green Velo. Tym razem na dłuższy czas. Chcemy jechać wzdłuż wschodniej granicy, a szlak prowadzi do Łomży i Białegostoku. Nie żałujemy. Mimo tego, że nie jedziemy szlakiem rowerowym, ale ruchliwymi miejscami drogami, bo spotykamy prawdziwe piękno wschodu, prawdziwą, polską wieś z kontrastami – nowoczesnością (satelity, super wile z pięknym zapleczem) i z drugiej strony z tym czymś co w naszym terenie widzimy tylko w skansenach. Do tego wspaniałe widoki. Późnym popołudniem dojeżdżamy do Sokółki. Udało nam się załatwić za niewielkie pieniądze prywatny apartament w centrum miasta. Idziemy szukać kościoła z cudowną hostią. Wszyscy spotykani przechodnie wiedzą o co chodzi i bez problemu, pokierowani w odpowiednim kierunku, wchodzimy do okazałego z zewnątrz Domu Bożego. Po jego lewej stronie, w bocznym ołtarzu, widoczny ruch pielgrzymów. Z wielkim zaciekawieniem udajemy się w tamtym kierunku. Za kratami, kilka metrów od nas, w niewielkiej monstrancji jest umieszczona hostia z widoczną czerwona plamką. Spędzamy przed nią kilka minut w cichej modlitwie.
Ciekawostką pobytu w Sokółce była obiadokolacja, którą zafundowaliśmy sobie nieopodal cudownego kościoła. Danie nazwane przez tubylców firsztykiem, to coś podobnego do włoskiej lazanii. W cieście umieszczone mięso z szynką i warzywami, zapiekane z serem, następnie pocięte na paski i podane z frytkami w sosie. Chyba każdy przyzna, że brzmi to apetycznie. Jest do tego bardzo smaczne – polecamy.
Dzień IX
Jedziemy dalej nie po szlaku GV. Dzisiejszy pierwszy punkt to Polscy Tatarzy z ich kulturą, którą możemy zobaczyć w niewielkiej wsi Kruszyniany. Jedziemy żółty szlakiem rowerowym. Nie tak świetnie przygotowanym jak Green, ale do Kruszynian nie mieliśmy problemów.
Docieramy około obiadu. Nietypowa wioska. Wstąpiliśmy do karczmy w stylu tatarskim. Zabudowa, wystrój zrobiły na nas wrażenie. W centrum wioski znajdował się meczet. Jedna z ciekawszych atrakcja miejscowości. Wnętrze meczetu – skromne, oddające charakter narodowości, która wyznawała tam swojego Boga. Skromne, ale krzyczące agresywnymi kolorami, jednocześnie surowe lecz nie pozbawione elementów tradycji, obrzędowości i wiary. Podobnie jak Tatar, który służył tam za przewodnika. Przez prawie godzinę słuchaliśmy jego ciekawej opowieści o Polskich Tatarach ich kulturze, zwyczajach, obrzędach religijnych i życiu codziennym. Jego opowiadanie można skomentować jednym zdaniem. Ciekawy naród.
Zauroczeni Tatarami, budowlami, które zobaczyliśmy we wsi, ruszyliśmy dalej. Założyliśmy sobie ambitny plan przejechania dzisiaj ok. 100 km. Chcieliśmy dotrzeć do jeziora Siemiatyckiego. Zaraz za Kruszynianami szlak rowerowy dał nam mocno popalić. Kto wymyślił, aby poprowadzić szlak rowerowy po piaszczystych drogach? Nasze ciężkie rowery z oponami szosowymi, nie dały rady. Mimo tego, że staraliśmy się jechać po zarośniętych brzegach drogi, to po kilkudziesięciu metrach musieliśmy schodzić i pchać ciężkie rowery z grzęznącymi kołami w piachu. Sytuacja poprawiła się dopiero, kiedy po kilku kilometrach wjechaliśmy do lasu. Jakoś poszło. Wieczorem meldujemy się w urokliwym, agroturystycznym gospodarstwie nad jeziorem Siemiatyckim. Do dzisiaj wspominam cudowną dla uszu ciszę. Nigdy jeszcze w życiu nie przeżyłem takiej ciszy. Nawet nie było słychać śpiewu ptaków, odgłosu latających owadów.
Dzień X
Przed nami Białowieski Park Narodowy. Wjeżdżamy ponownie na Green Velo. Szlak nas rozczarował. Co prawda wiódł przez wspaniałą puszczę jednak nie był na tyle utwardzony, żeby można byłoby spokojnie jechać rowerem. Kilkakrotnie rzucało kołami na grząskim, piaszczystym podłożu i tylko dzięki prędkości jakoś mogliśmy pokonywać w miarę szybko trasę. Kto projektował ten szlak? Kiedy zbliżyliśmy się do asfaltowej drogi biegnącej do Białowieży zobaczyliśmy przyczynę naszych kłopotów. Po drodze jeździł ciągnik z czymś na kształt wyrównywarki i ścinał nierówności na piaszczystej drodze, rozsypując zgarniany piach na jej powierzchni. Dla samochodów idealnie lecz dla rowerów zabójcze. Jak się ucieszyliśmy, kiedy ostatnie kilka kilometrów do miejscowości było już asfaltowych.
Żeby zwiedzić Białowieski Park należało wykupić bilet i czekać na zebranie się grupy, aby razem z przewodnikiem udać się na kilkukilometrowy szlak. Niestety, nie było to dla nas do przyjęcia. Po pierwsze przed nami jeszcze kawał drogi, po drugie musielibyśmy czekać prawie godzinę na grupę, gdyż tuż przed nami w trasę udały się właśnie dwie i na razie nie było zbyt dużo chętnych. Za to zjedliśmy obiad – dobre pierogi (nie chcieliśmy jeść kotletów i innego mięsa z żubra, co czytaliśmy w menu – jak można zabijać tak wspaniale zwierzęta).
Nad głowami znowu zaczęło się chmurzyć. Jedziemy zobaczyć rezerwat żubrów. Kilka kilometrów i wjeżdżamy do rezerwatu (oczywiście trzeba za wjazd zapłacić). Zaczęło padać. W szybkim tempie oglądamy mini zoo, a nie rezerwat żubrów, gdyż żubrów jest tam mniej niż innych zwierząt. Zakładamy co mamy przeciwdeszczowego i jedziemy dalej. Szlak nas wiódł wąską i dosyć bagnistą ścieżką. Kiedy ją pokonaliśmy nasze rowery i sakwy wyglądały okropnie, całe pochlapane czarnym błotem. Na asfalcie wytarliśmy co się dało korzystając z tego, że padał deszcz i woda gromadziła się w załamaniach naszych sakw. Mamy nadzieję że w Hajnówce do której wiedzie szlak uda nam się porządnie umyć rowery. Udało się – znaleźliśmy myjnię samochodową i do tego pan z obsługi nie chciał od nas żadnych pieniędzy. Jedziemy dalej. Nocleg mamy w Kleszczelach, gdzie docieramy pod wieczór.
Dzień XI
Przed nami około 50 km do słynnej Grabarki, świętej góry dla wyznawców prawosławia. Szlak GV tutaj jest dosyć zróżnicowany. Pokonujemy wiele pagórków, podziwiamy piękną przyrodę i od czasu do czasu zachwycamy się cerkwiami, które są stałym elementem wschodniej Polski. Nie możemy zrozumieć tylko tego, że wszystkie są zamknięte na cztery spusty.
Za to Góra Grabarka robi wrażenie. Tam po raz pierwszy możemy zobaczyć cerkiew wewnątrz. Może dlatego, że jest ona tak wspaniała – coś jak dla katolików Częstochowa z Jasną Górą. Wokół cerkwi widzimy tysiące krzyży prawosławnych, na niektórych czytamy intencje i podziękowania za coś. Zrozumieliśmy, że to takie święte wota wdzięczności przynoszone przez prawosławnych pielgrzymów. Z tyłu cerkwi jest cmentarz, a po jego prawej stronie wspaniała posiadłość. Podejrzewaliśmy, że tam mieszkają prawosławni księża. Przed posiadłością stało kilka samochodów z rejestracją belgijską i austriacką. U podnóża góry jest cudowne źródełko. Wielu ludzi nabierało do plastikowych butelek wodę obmywając sobie przy okazji twarz. Dla nas było to super miejsce na uzupełnienie wody w bidonach.
Odpoczywając u podnóża góry spotykamy dwie kobiety, które pokonują Green Velo jadąc od południa. W krótkiej rozmowie wymieniamy się naszymi spostrzeżeniami z pokonanych tras. Dowiedzieliśmy się, że przed nami równie pagórkowata trasa do Mielnika, gdzie kończy się województwo Podlaskie. Jedziemy. Chcemy jeszcze dzisiaj dotrzeć do Janowa Podlaskiego. Późnym popołudniem wjeżdżamy do kolejnego województwa.
Janów wita nas słońcem – taki kaprys pogody, trochę zmoczy, aby potem wysuszy. Pierwsze co tam widzimy do pałac. Oczywiście zwiedzamy go. Niestety nie ma tam komnat, starych sal, licznych eksponatów do obejrzenia. Pałac Janowski jest hotelem, centrum konferencyjnym. Niemniej ładnie odnowionym. Jedziemy do centrum miejscowości. Chcemy zobaczyć słynną stadninę koni arabskich. Dowiadujemy się, że musimy jechać za Janów jakieś dwa kilometry. Oczywiście pokonujemy je i wjeżdżamy (o dziwo bezpłatnie dla rowerzystów) na teren stadniny w Wygodzie. Koni tam co niemiara. Nie znam się na nich, ale niektóre rzeczywiście wyglądały atrakcyjnie. Sama stadnina robi bardzo pozytywne wrażenie. Widać, że jest świetnie urządzona, a stajnie dla zwierząt są dobrze utrzymanymi budowlami. Po pół godzinie zwiedzania jedziemy dalej. Mamy ambitny plan dojechać do Terespola. Przed nami jeszcze około 40 km.
Dzień XII
Terespol, to głównie olbrzymia ilość Ukraińców robiących zakupy w marketach typu Biedronka. Spaliśmy w hoteliku tuż obok przejścia granicznego. Przez całą noc mnóstwo tirów przejeżdżało obok naszego noclegu. Mimo tego jakoś udało się nam wyspać. Ruszamy dalej na południe. Pierwszym odpoczynkiem był Kadyń. Urokliwe miasteczko z ciekawym kościołem. Po zjedzeniu dużego pączka jedziemy dalej. Po południu dojeżdżamy do miejscowości Hanna. Chcemy tam na chwilę zjechać ze szlaku GV, aby zajechać do miejscowości Romanów, gdzie jest muzeum I. Krasickiego. Spotkała nas tam ciekawa niespodzianka. W Hannie odbywał się festyn z okazji imienin gminy. Liczne kramy, punkty gastronomiczne i występy urozmaicały ten dzień. Dla nas była to okazja na bardzo tani obiad. Za 3 porcje swojskich pierogów, 1 porcję krokietów i kawę zapłaciłem 10 zł. Byliśmy szczęśliwi z takich oszczędności. Żona jako znawca kulinarny była zachwycona krokietami z dodatkiem naturalnych grzybów – borowików. Z pełnymi brzuchami jedziemy do Romanowa.
Po ośmiu kilometrach wjeżdżamy w sam odpust. Trwało właśnie popołudniowe nabożeństwo w małym kościółku przy samym muzeum. Znowu mamy szczęście. Z okazji odpustu zwiedzanie dworku Krasickiego jest bezpłatne. Dzisiejszy dzień coraz bardziej nam się podoba. Na jarmarku odpustowym kupujemy wieloowocowe cukierki, które można kupić tylko w tamtym regionie. Są pyszne, zwłaszcza jabłkowe. Jedziemy do Włodawy, celu dzisiejszego dnia. Docieramy tam pod wieczór. Mamy czas, aby coś zjeść i obejrzeć to nadbużańskie miasteczko i zaliczyć wieczorną mszę św. Ciekawostką jest to, że można tam spotkać i kościół katolicki – bardzo atrakcyjny, i cerkiew prawosławną (w trakcie remontu) – oczywiście zamkniętą oraz Synagogę – bardzo dużą (też zamkniętą). Jakby trzy religie w jednym miejscu.
Dzień XIII
Patrząc na mapę widzimy bliski koniec naszej wędrówki. Obliczyliśmy, że jeszcze dwa, trzy dni i będziemy w Przemyślu. Dzisiejsza trasa wiedzie wzdłuż naturalnej granicy jaką jest rzeka Bug. Na początek jednak jedziemy do Sobiboru. Wiemy z historii, że tam znajdował się obóz jeniecki. Przyznam się, że kiedy tam dotarliśmy, trochę się rozczarowałem. Oprócz kamieni ułożonych wzdłuż szlaku do zwiedzania, na który widniały nazwiska i narodowości ludzi, którzy zginęli w obozie, kilku plansz opowiadających historię obozu, nic tam nie ma. Najbardziej atrakcyjną budowlą był dom dyrekcji obozu. No cóż – tak też bywa. Jedziemy dalej bardzo zniszczonymi drogami. Po kilku kilometrach za Wolą Uhruską zjeżdżamy z GV. Jadąc cały czas na południe robimy sobie kilka zdjęć na tle słupków granicznych. Wspominamy film „Czterech pancernych i pies”, gdzie słupy graniczne tam Polska – tak brzmiało motto jednego z odcinków serialu.
Ciekawostką dzisiejszego dnia była miejscowość Ameryka. Oczywiście robimy sobie na tle napisu zdjęcie. Miejscowość ta była o tyle ciekawa, że biegła po lewej stronie drogi. Po prawej natomiast była miejscowość Marysin. O taki kaprys mieszkańców lub władz. Ciekawe jak tam rządzą się władze lokalne, sołtysi, rady sołeckie? Jeżeli jest brudna droga to sprząta wieś Ameryka czy Marysin? Chyba, że nikt nie sprząta i czekają na deszcz i samochody, które to rozjeżdżą. Ich kłopot. Nie mogliśmy się nic dowiedzieć, gdyż w tych miejscowościach nikogo nie spotkaliśmy, jakby wsie wymarły. My jedziemy dalej. Podziwiamy nadbużański krajobraz. Późnym popołudniem docieramy do Hrubieszowa, gdzie nocujemy.
Dzień XIV
Dzisiaj chcemy opuścić województwo lubelskie. Trasa jest chyba najmniej ciekawa z dotychczasowych. Jedziemy przez Łaszczów, gdzie ciekawostką jest cerkiew, w stronę Hrebenne, najbardziej na południe wysuniętej miejscowości województwa lubelskiego. Niestety, nie udaje nam się dojechać do celu. Tuż przed granicą województwa łapie nas burza. Schroniliśmy się we wspaniały zajeździe, niedaleko Lubyczy Królewskiej. Ciekawe miejsce.
Dzień XV
To zgodnie z naszymi planami w ostatni dzień naszej wędrówki po kresach wschodnich. Jedziemy do Przemyśla. Przed nami prawie stu kilometrowy odcinek trasy. W miejscowości Horyniec Zdrój ponownie wjeżdżamy na Green Velo. W miejscowości Wielkie Oczy – zwiedzamy ciekawą cerkiew (oczywiście zewnątrz) oraz cmentarz żydowski. To w ramach odpoczynku. Trasa GV jest bardzo ładnie przygotowana i szybko mkniemy na południe. Przed Przemyślem jest trochę górek. Żona ma już dosyć. Coraz częściej słyszę, że to jej ostatni wypad na rowery. Mam nadzieję, że jak odpocznie to zmieni zdanie. W każdym bądź razie nie chce nawet słyszeć o dalszej wyprawie w Bieszczady. Ja nie mam dosyć i już snuję kolejne plany.
Przemyśl wita nas ładną pogodą. Wjeżdżamy do centrum. Pierwsze kroki oczywiście kierujemy na dworzec kolejowy, aby kupić bilety powrotne. Mamy szczęście, że są wolne miejsca na rowery. Jedziemy dopiero po 21. Mamy czas na zwiedzanie miasta. W samym centrum wchodzimy do katedry – jest godna swojego miana. Nieopodal stoi kolejny kościół, a tuż za nim olbrzymia cerkiew. Typowy wschód. Jemy późną kolację – dobrą i tanią pizzę, i godzinę przed odjazdem udajemy się na odremontowany, bardzo okazały, dworzec kolejowy.
Zakończenie
1430 km za nami. Średnio robiliśmy około 90 – 100 km dziennie, ale nie o to nam chodziło. Chcieliśmy zobaczyć, poczuć na własnej skórze, odczuć we własnych zmysłach, wschód Polski. Reklama, którą jest bombardowany internet, zachęcająca rowerzystów do skorzystania z Green Velo, nie kłamie. Wschód naprawdę warto zobaczyć mimo przereklamowanych ścieżek rowerowych. Warto zderzyć się z tamtejszą kulturą, z tamtejszymi zabytkami, jedzeniem, ale głównie warto egzystować przez tą chwilę z pięknem krajobrazów. Zdecydowanie, bez żadnego kadzenia komukolwiek, polecamy wschód Polski. Warto jednak jechać Green Velo, chociaż miejscami odbiega od nazwy szlaku rowerowego, gdyż biegnie on po zwykłych drogach lub po ścieżkach piaszczystych, ale mimo tego jedźcie tam.
POLECAMY GORĄCO – POLACY NA ROWERY I NA WSCHÓD – JA TAM WRÓCĘ!